- Z pracy na „rybakach” pozostała panu miłość do wód polarnych. Co takiego jest w tamtych rejonach, że tak pana zauroczyły? Większość marynarzy woli pływanie w cieplejszych częściach świata.
- Nie tyle marynarze, co po prostu ludzie wolą, kiedy jest im cieplej. Ale ja w tropikach nie czuję się dobrze. Latem, kiedy tutaj temperatura przekracza 25 stopni też nie najlepiej. A rejony polarne, podbiegunowe są po prostu piękne! Cisza, spokój, krystaliczny lód, znakomity do whisky. Nie ma lepszego lodu do tego trunku!
- Jak jest ładnie, to w porządku, ale jak jest sztorm, to jest paskudnie.
- Zawsze lepiej gdy nie ma sztormu, niż gdy jest. Ale sztorm w marynarzu podnosi wartość, w znaczeniu: potrafię się z morzem ułożyć, ukorzyć się przed nim i nie pokonać go, bo to zarozumialstwo, ale tak się z nim dogadać, że ono krzywdy nie zrobi. Pięknie jest walczyć z morzem z taką świadomością. Bo gdy będziemy stawali okoniem, to z nim przegramy. A sztuka dowodzenia, pływania po morzu polega na porozumieniu, na tym, żeby się z nim ułożyć, żeby ono wiedziało, że jesteś jego człowiekiem.
- Ale wody polarne jednak pana chyba nie lubią? Najpierw założył pan firmę rybacką, która miała łowić ryby na Morzu Beringa – zbankrutowała. Potem został pan kapitanem badawczego statku polarnego Polarex w budowie, ale statek w końcu nie powstał. Jak to z tym było?
- Zawsze szukałem ekstremalnych wyzwań, monotonia mi nie leży. Imałem się różnych zajęć, by uatrakcyjnić swoje życie. Założyliśmy więc w Kanadzie firmę, która okazała się fantastycznym doświadczeniem. Absolutnie go nie przekreślam i nie żałuję. Nie można mówić, że się przegrało, jeżeli zwycięzcą jest przyroda. Człowiek musi mieć w sobie pokorę i wiedzieć, że z naturą nie wygra. Myśmy z tą firmą wystartowali akurat w momencie, kiedy z Morza Beringa ryba zeszła z otwartych wód pod brzeg, w rejony dla nas zakazane, rosyjskie, pod Kamczatkę, Syberię. Nie mogliśmy tego przewidzieć. Morze Beringa zostało zniszczone przez rybaków, ale nie przez naszych, bo myśmy właściwie całkowicie wykorzystywali złowione ryby: robiliśmy filety, mączkę, tran i ikrę. Podczas gdy Japończyków i Koreańczyków interesowała tylko ikra. Niszczyli więc to morze w sezonie, gdyż ze złowionej ryby wycinali ikrę, a resztę wyrzucali do morza. Nie opłacało im się ładować ryby, kiedy mogli mieć w ładowni o wiele cenniejszy ładunek – ikrę.
- A ze statkiem badawczym czemu się nie udało?
- Dzwoni do mnie Darek Bogucki (kapitan jachtowy, polarnik, pisarz – red.) i mówi, że jestem jedynym kapitanem, który jest mu potrzebny do realizacji nowego projektu, statku Polarex. Zająłem się wyposażeniem wnętrza, mostku, marketingiem, planowaniem rejsów. Bogucki to był wspaniały facet, ale otaczał się podejrzanymi ludźmi. Przykleili się do niego różni kombinatorzy, którzy kupowali urządzenia nienadające się do użycia, wydając jego pieniądze. A ja robiłem biznesplan, podpisywałem listy intencyjne w sprawie rejsów, wszystko w trakcie budowy statku. Na wystawie Turystyki Morskiej w Londynie sprzedawałem już przyszłe rejsy. Ale co z tego, kiedy bank, od którego mieliśmy uzyskać pieniądze na jednostkę, przysłał na audyt człowieka, który kompletnie nie znał się na morzu! Urzędnika, który nie miał o tym biznesie bladego pojęcia! Pokazałem mu biznesplan. Miałem już zabezpieczone rejsy na trzy lata, choć jednostka była dopiero w budowie, a on nie wiedział, o czym my rozmawiamy, nie wiedział z czym to się je! Porażka. Po jego audycie bank wycofał kredyt, wszystko się zawaliło. Zabrakło nam trzech milionów dolarów.
- Ale kadłub pozostał pod postacią Horyzonta II.
- No tak. To jedyna pociecha.
- Przez całe swoje życie był pan związany z tak zwaną „kulturą morską”. Pisał pan książki, artykuły, robił zdjęcia. Marynistyka, przynajmniej ta w stylu uprawianym w PRL-u, dzisiaj praktycznie nie istnieje. Jak pan myśli dlaczego?
- Nikomu nie ujmując, marynistyce zaszkodziło zajęcie się tym tematem przez dziennikarzy. Wiele książek napisanych jest przez ludzi, którzy po prostu na morzu nie pracowali. Dlatego sam, jako człowiek, który się na tym trochę zna, postanowiłem napisać książkę. Uważam, że mam coś do opowiedzenia i opisania, bo miałem naprawdę ciekawe życie i wiele moich morskich epizodów wartych jest zapisania. Potem była następna książka, a kolejne są na warsztacie. Pracowałem na morzu we wszystkich jego aspektach: byłem rybakiem, dowodziłem statkami handlowymi, kontenerowcami, masowcami, dowodziłem flotą tankowców, więc mogę powiedzieć, że mam duże doświadczenie. Przez dziesięć lat starałem się o wydanie książki, która byłaby zbiorem opowiadań z życia kapitanów przez nich samych napisanych. Dzięki dyrektorowi Urzędu Morskiego, kpt.ż.w. Andrzejowi Królikowskiemu udało się i powstała książka "Falami pisane - wspomnienia kapitanów". A ja mam materiał na kolejną. Te opowiadania nie są pewnie wielka literaturą, ale mają niezaprzeczalny walor: są rzetelne i autentyczne, pochodzą od świadków wydarzeń, od ludzi, którzy będą powoli odchodzić...
