
Fot. Rafał Malko / AG
Pracownicy Stoczni Gdynia kilka dni temu pobrali ostatnie należne im świadczenia w ramach rządowego programu, który miał doprowadzić do zagospodarowania majątku zakładu i pomocy zwalnianym stoczniowcom. Trudno mówić o sukcesie programu, kiedy najwyżej co dziesiąty pracownik znalazł jakąś pracę i nie pojawił się żaden zdecydowany inwestor, który zagospodarowałby w całości to, co zostało po stoczni. W ostatnich tygodniach "rzutem na taśmę" majątek stoczni został podzielony pomiędzy kilka firm w drodze licytacji. Jednak większość z nich nie chce go wykorzystać do budowy statków. Mowa jest o montażu konstrukcji dla przemysłu energetycznego, remontach statków i bardzo nieśmiało o ich budowie, ale w jakiejś bliżej nieokreślonej przyszłości. Nowi właściciele nie pozostawiają też złudzeń, że zwolnieni stoczniowcy mogą szukać u nich pracy. W tym samym czasie pracę tracą też stoczniowcy ze Stoczni Marynarki Wojennej w Gdyni - w sumie ponad 200 osób. Do sądu trafił też wniosek o upadłość tej spółki skarbu państwa złożony przez jej zarząd, który chce się dogadać z wierzycielami i zredukować zadłużenie.
Bez tego zakład żyjący ze zleceń dla Ministerstwa Obrony Narodowej nie ma szans na przetrwanie. Być może jeszcze przed końcem roku sąd rozstrzygnie o losie tej firmy.
Bankrutujące stocznie łączy wspólny mianownik - państwowy właściciel i zarządzanie przez menedżerów w mniejszym lub większym stopniu wyłanianych z ministerialnego, czy politycznego klucza. To fatalna mieszanka, od której trudno oczekiwać przystosowania się do zmian zachodzących w tej branży i skutecznego konkurowania z bliskowschodnimi stoczniami o wyspecjalizowanych europejskich, czy amerykańskich już nie mówiąc.
Coś zupełnie przeciwnego łączy działające na terenie Gdańska stocznie, których kryzys, czy dekoniunktura zamówień na statki nie rzuciły na kolana: Stocznię Gdańsk i Gdańską Stocznię Remontową. Tam wspólnym mianownikiem są konkretni prywatni właściciele i menedżerowie, za którymi stoi ich własny (nie państwowy) kapitał i uznane na rynku umiejętności. Wszystko to pojawiło się tam dobrych kilka lat temu i pozwoliło zapobiec najgorszemu.
Stocznia Gdynia w latach 90. również próbowała pójść tą drogą - stanęła na skraju upadku, pojawili się menedżerowie, pojawił się kapitał, rozpoczęto prywatyzowanie. Eksperyment z różnych względów jednak nie powiódł i zakład wrócił pod (nie)kontrolę skarbu państwa. Historia zatoczyła koło i stocznia, a właściwie to, co z niej zostało - ma szansę na jego powtórkę. Jednak w zupełnie innych warunkach, gorszych choć paradoksalnie dających większą szansę na powodzenie.
Na jej gruzach chce bowiem zbudować coś nowego prywatna stocznia z Gdańska. Takich stoczni jest kilka w Trójmieście. Ich założyciele - to zazwyczaj inżynierowie wywodzący z dużych polskich stoczni - którzy w pewnym momencie postanowili przejść na swoje. Teraz budują już nie tylko kadłuby jako podwykonawcy wielkich stoczni, ale i kompletne całkiem spore jednostki. Ich biznesy krzepną, po cichu bez rozgłosu, a oni sami nie obiecują za wiele. Będą zamówienia, będziemy budować statki - mówią. I dobrze. Gruszki na wierzbie i sny o potędze to ostatnia rzecz, jaka jest teraz potrzebna i zwolnionym stoczniowcom, i polskiemu przemysłowi stoczniowemu.
Sławomir Sowula{jathumbnail off}
