
Zbigniew Chlebowski
Fot. Wojciech Olkuśnik / AG
Stocznie były traktowane jak polityczny łup. Splot politycznych interesów i zaniedbania wpędziły naszych producentów statków w poważne kłopoty. Jeśli jednak ktokolwiek uważa, że palenie opon jest właściwą metodą wyrażania dezaprobaty wobec problemów, z którymi zmagają się polskie stocznie, powinien to robić pod siedzibą PiS.
Politycy Prawa i Sprawiedliwości w sprawie stoczni płaczą dziś nad rozlanym mlekiem i podpuszczają związkowców. Robią to z premedytacją, bo wiedzą, że mleko to rozlało się z powodu niezdarności PiS i trzeba odwrócić od tego uwagę.
Lista zaniedbań w sprawie stoczni jest długa i sięga daleko w przeszłość. Kilka rządów ma nieczyste sumienie w tej sprawie. Dzisiaj Platforma Obywatelska musi nadrabiać zaniedbania poprzednich ekip. I - co politycznie trudne - wypić piwo nawarzone przez poprzednie ekipy.
Zlekceważone ostrzeżenia
Pierwszym i niezwykle brzemiennym w skutki grzechem było pominięcie przez gabinet Leszka Millera kwestii okresu przejściowego dla stoczni podczas negocjacji traktatu akcesyjnego. Stało się to praprzyczyną problemów w dostosowaniu tej gałęzi przemysłu do reguł wolnego rynku.
Kiedy premierem był Marek Belka, powstał projekt uzdrowienia przemysłu stoczniowego zakładający konsolidację, a następnie prywatyzację firm tego sektora. Zainicjowane zostały nawet przygotowania do połączenia Stoczni Szczecińskiej "Nowej" oraz Grupy Stoczni Gdynia. Jednocześnie zakupem tych zakładów było zainteresowanych kilku poważnych, zagranicznych inwestorów. Jednak chętnych odprawiono z kwitkiem. W tym gronie znalazł się m.in. Gianluigi Aponte - współudziałowiec jednej z największych flot handlowych świata.
W czerwcu 2005 r. nad stoczniami zaczęły się zbierać kolejne czarne chmury. Komisja Europejska zapowiedziała kontrolę pomocy publicznej udzielonej im po akcesji Polski do Unii. Niestety, ówczesny rząd całkowicie zlekceważył te zagrożenia.
Plan wielkiego połączenia sektora stoczniowego spalił na panewce. Został zarzucony po przechwyceniu władzy przez PiS. Partia Jarosława Kaczyńskiego, panicznie bojąc się prywatyzacji, traktowała stocznie jak studnię bez dna. Pompowano w nie ogromne publiczne środki, co dodatkowo zwróciło uwagę Komisji Europejskiej.
PiS w sierpniu 2006 r. przyjmując kolejny plan restrukturyzacji przemysłu stoczniowego, spowodował jedynie zamieszanie. Zgodnie z nim wszystkie stocznie miały być prywatyzowane oddzielnie. Dodatkowo zapowiedziano wyłączenie Stoczni Gdańskiej z Grupy Stoczni Gdynia. Co ciekawe, Stocznia Gdańska nie miała wtedy już własnych pochylni. Niewiele osób w Polsce było w stanie dostrzec ekonomiczny sens takiego zabiegu. Nie dostrzegli go także przedstawiciele Komisji Europejskiej, po raz kolejny upominając polski rząd.
Prawo europejskie jest przyjazne przedsiębiorstwom i pracownikom. Pomoc publiczna jest dozwolona, o ile wiąże się z radykalnymi reformami, które pozwolą firmie stanąć o własnych siłach. To najlepsza gwarancja stabilnego zatrudnienia dla pracowników. Rywalizacja na unijnym rynku opiera się na przestrzeganiu reguł. Obowiązują one wszystkich. Również polskie stocznie. Dlaczego PiS uważał, że polskich stoczni nie obowiązuje europejskie prawo?
Wbrew powszechnej wśród związkowców opinii Komisja Europejska była dla stoczni cierpliwa. Z Brukseli wielokrotnie napływały ostrzeżenia i ponaglenia wzywające do zakończenia restrukturyzacji tego sektora. Komisja ostrzegała, że zarówno pieniądze, jak i gwarancje kredytowe przyznane stoczniom stanowią formę zakazanej pomocy państwa. Mówiono otwarcie, że rezygnacja z prywatyzacji będzie oznaczała konieczność zwrotu środków publicznych. Na liderach PiS nie robiło to jednak wrażenia.
PiS nie podjął żadnych konkretnych działań zmierzających do wypełnienia zaleceń Komisji. Co więcej, rząd Kaczyńskiego nie wystąpił nawet do Unii o objęcie stoczni specjalnymi środkami ochronnymi. Ten krok pozwoliłby wyłączyć je na pewien czas z ograniczeń związanych z przyznawaniem pomocy publicznej. Poprzedni rząd miał na to czas do 1 maja 2007 r., ale zmarnował tę szansę.
PiS się lenił
PiS przewlekał prywatyzację stoczni ponad miarę. Jeszcze w grudniu 2006 r. rząd Kaczyńskiego zapowiedział sprzedaż Stoczni Gdynia i Stoczni Szczecińskiej "Nowej" do 30 czerwca 2007 r. Były to kolejne puste słowa. Nie wywiązano się ani z tej, ani z kolejnych obietnic. Cierpliwość Komisji pod koniec 2007 r. była już na wyczerpaniu.
Przeprowadzona niedbale, tuż przed wyborami z jesieni 2007 r., prywatyzacja wydzielonej Stoczni Gdańskiej wpędziła ją jedynie w kłopoty. Udziały w tej spółce zostały sprzedane bez uzgodnienia planu restrukturyzacji wymaganego przez Komisję! Rząd PiS po raz kolejny zlekceważył europejskie prawo, problemy - jak kukułcze jajo - podrzucającc swym następcom.
Lata 2005-07 to okres rozkwitu produkcji statków na świecie. Był to najbardziej korzystny czas do sprzedaży zakładów tego sektora. Politycy PiS zarządzający stoczniami tylko w latach 2006-07 "wypracowali" niemal 300 mln zł strat w Szczecinie i ponad 600 mln zł strat w Gdyni. W tym samym czasie stocznie w innych krajach robiły na statkach złoty interes.
Światełko w ciemnym tunelu
Po zwycięstwie wyborczym Platforma próbowała nadrobić zaległości poprzednich rządów. Jednak pole manewru było wąskie. Udało się podtrzymać ciągłość produkcji stoczniowej zarówno w Gdyni, jak i w Szczecinie. Oba zakłady otrzymały niezbędną pomoc finansową ze strony państwa. Rząd uchronił je w ten sposób przed bankructwem z powodów ekonomicznych. Dokonano renegocjacji niekorzystnych kontraktów, a kilka w ogóle anulowano. Stocznia Szczecińska zaoszczędziła dzięki tym posunięciom prawie 300 milionów złotych. W ubiegłym roku został wysłany pakiet zapytań do starannie dobranych inwestorów, którzy mogliby być zainteresowani zakupem stoczni w Gdyni lub w Szczecinie. Niestety, w listopadzie 2008 r. Komisja Europejska ostatecznie uznała pomoc otrzymaną przez zakłady w Gdyni i Szczecinie za niezgodną z prawem.
Specjalna ustawa przyjęta z inicjatywy rządzącej obecnie koalicji roztoczyła parasol ochronny nad robotnikami z tych stoczni. Praca w zakładach w Gdyni i Szczecinie to przede wszystkim źródło utrzymania dla wielu rodzin na Pomorzu. Wszyscy odchodzący z pracy otrzymali odprawy sięgające nawet 60 tysięcy złotych. Mogą również liczyć na pomoc w znalezieniu nowego zajęcia. Ile prywatyzowanych lub likwidowanych zakładów w Polsce otoczonych było za poprzednich ekip tak daleko posuniętą opieką?
Na budowie statków można zarobić
Polska, należąca niegdyś do czołówki producentów statków, stała się blednącym punktem na stoczniowej mapie. Wyciągnięci z politycznego kapelusza prezesi wygenerowali w latach 2002-06 kilka miliardów złotych strat. Wynikały one z podpisania wielu nierentownych kontraktów. Stocznie potrzebują profesjonalnych menedżerów, których będzie interesował wynik finansowy przedsiębiorstwa.
Dzięki prowadzonej teraz restrukturyzacji w Gdyni i Szczecinie może powrócić produkcja statków. Najważniejsze, że będzie ona prowadzona na podstawie rachunku ekonomicznego, a nie politycznych kalkulacji. Prywatni inwestorzy zagwarantują stoczniowcom najbardziej stabilne zatrudnienie oparte na silnych podstawach ekonomicznych.
PiS podtrzymywał byle jaką egzystencję przemysłu stoczniowego. Przekształcenia, których jesteśmy świadkami, mają szansę sprawić, że za jakiś czas statki wybudowane na polskim wybrzeżu znowu zaczną pływać pod banderami wszystkich krajów świata. Polskie stocznie muszą być konkurencyjne. Muszą zacząć wygrywać rywalizację z tanimi zakładami z Azji.
Niewiele osób w Polsce zdaje sobie sprawę, że protestujący stoczniowcy są jedynie narzędziem w rękach ludzi, którzy mieli rzeczywistą szansę im pomóc. Dla pracowników tego sektora tradycja politycznego zaangażowania stała się przekleństwem. Związki zawodowe i załogi zakładów, które reprezentują, zostały wmanewrowane w nieczystą kampanię wyborczą. Stoczniowcy po raz kolejni są obsadzani w roli zakładników politycznych. Są jak żywe tarcze wypychane na strzał przez cynicznych terrorystów. Jakże bowiem znamienny jest widok stoczniowców palących opony razem z posłem formacji, która jest w największym stopniu odpowiedzialna za trudności ich zakładów.
Zbigniew Chlebowski* , szef klubu PO {jathumbnail off}
