Osobnym problemem były dzielnice nędzy, które oplotły miasto i port, a które nieraz określano „wrzodami Gdyni”. Nosiły one różne, nieraz bardzo oryginalne nazwy: Budapeszt, Meksyk, Stara Warszawa, Dzielnica Chińska itp. (patrz zdjęcia). Osiedla te składały się z prymitywnych baraków różnego kształtu. Ich liczba dochodziła nieraz do kilkudziesięciu w jednym miejscu. Sporo z nich zlokalizowanych było nawet w reprezentacyjnym śródmieściu.
O skali problemu niech świadczy fakt, że w 1936 roku, na ogólną liczbę 6865 budynków mieszkalnych w Gdyni, prowizorycznych było 4933, w tym 2574 baraków. Budynki prowizoryczne stanowiły zatem większość ówczesnej zabudowy miasta, bo aż 72 procent ogółu wszystkich budynków mieszkalnych położonych w obrębie granic administracyjnych Gdyni. Szpeciły one miasto, które na ogół nie umiało poradzić sobie z tym zjawiskiem. Niektóre pozostałości tego „dzikiego” budownictwa stanowią zresztą problem do dnia dzisiejszego.
Grzechem ojców-założycieli Gdyni, m.in. Tadeusza Wendy, który zaprojektował port i Eugeniusza Kwiatkowskiego, dzięki uporowi którego port został zbudowany, jest fakt, że nie zadbali oni jednocześnie w sposób dostateczny o rozwój miasta, w pierwszym rzędzie stawiając właśnie na port. I tak np. projektując sieć kolejową obsługującą port, oddzielono go trwale od Gdyni nie oglądając się na jej interesy. To niemal symboliczne odseparowanie okazało się na tyle trwałe, że przetrwało do czasów współczesnych.
To w jak różny sposób traktowano port i miasto, zostawiając to drugie samemu sobie, widać także na przykładzie sposobu finansowania obu inwestycji. Port budowany był z kredytów państwowych, miasto takiego przywileju nie miało. Priorytetem przedwojennej Polski, co zresztą zrozumiałe, było po prostu wybudowanie portu, bez tego powstanie miasta, nawet najpiękniejszego, nie miałoby większego sensu.
Robotnicy i cwaniacy
Przedwojenną Gdynię ukazuje się chętnie jako miasto ludzi przedsiębiorczych, którzy ściągali tutaj z całego kraju, aby zrobić interes życia. Tym tłumaczy się szybki wzrost liczby ludności. Trzeba jednak powiedzieć, że przynajmniej w większości przypadków także i takie twierdzenia włożyć należy między bajki.
Wielki skok liczby mieszkańców miasta wynikał z trzech czynników: rzeczywistego napływu ludności, rozwoju terytorialnego miasta i przyrostu naturalnego. Warto o tym pamiętać bo wśród tych 120 tysięcy ludzi, którzy zamieszkiwali Gdynię w 1939 roku, byli nie tylko ci co do niej przyjechali, ale także mieszkńacy okolicznych wsi, które zostały do niego administracyjnie włączone i z dnia na dzień stały się Gdynią a także urodzone na jej terenie dzieci.
Ten ostatni czynnik jest szczególnie istotny. Gdynia była bowiem przed wojną naprawdę najmłodszym polskim miastem, nie tylko ze względu na datę powstania, ale także na wiek swoich mieszkańców. W 1936 roku 61 procent z nich nie przekroczyło jeszcze trzydziestego roku życia. Sprzyjało to zakładaniu rodzin. Przyrost naturalny był tutaj o kilka procent wyższy niż gdzie indziej. Co ciekawe jednak, Gdynia była w tym czasie jedynym w Polsce miastem, gdzie mieszkało więcej mężczyzn niż kobiet. W 1931 roku na 100 mężczyzn przypadały tutaj 74 kobiety. Wynikało to głównie z faktu, że do Gdyni ściągali przede wszystkim ci pierwsi.
Największy, bo wynoszący w latach trzydziestych ponad 60 procent, odsetek pracujących w tym mieście stanowili robotnicy. Pracowników samodzielnych, czyli takich, którzy wykonywali pracę zarobkową we własnym zakładzie pracy (prowadząc, jak byśmy to dzisiaj powiedzieli, własną działalność gospodarczą) było tylko 17 procent. Najwięcej robotników zatrudnionych było, co zrozmiałe, w budownictwie. Jak więc widać, to nie przedsiębiorcy stanowili o obliczu przedwojennej Gdyni. Miasto z tego okresu trzeba nazwać robotniczym, z wszystkim co się z tą nazwą wiąże. Nieprawdą zatem jest rozpowszechniana niekiedy opinia, jakoby to komuniści chcieli po wojnie uczynić Gdynię miastem robotniczym (lokując tutaj np. stocznie), aby osłabić w ten sposób przedwojenny etos miasta. Nie było takiej potrzeby.
