- Pod Łebą powstał Sea Park – pierwsze prywatne fokarium w Polsce. Co pan sądzi o tego rodzaju inicjatywach?
- Szkoda, że nie Park Morski. Ale nie ma przeciwwskazań. Procedura jest taka: obywatel chce założyć ogród zoologiczny, pisze wniosek do ministra, a minister wydaje zgodę lub jej nie wyraża. Byliśmy w tej sprawie konsultantami. Do owych warunków zapewniających dobrostan żyjących w niewoli zwierząt, dodaliśmy jeszcze konieczność prowadzenia programu info-edukacyjnego o losie dzikich fok. Aby ludzie, którzy tam przyjdą dowiedzieli, że foka nie żyje tylko po to, by występować przed nimi, ale przede wszystkim ma swoje funkcje do wypełnienia w środowisku naturalnym, żeby się dowiedzieli o problemach gatunku, o tym, dlaczego trzeba go chronić, kto im zagraża. Zobaczymy jak będzie. Jakość takiego programu to współczesny miernik cywilizacyjnych standardów. Tą samą rolę pełniłyby u nas morświny. Taki też jest współczesny sens utrzymywania ogrodów zoologicznych. Cyrki tego atutu nie mają. Oczywiście nie złapiemy dzikiego morświna, żeby dla naszej przyjemności pływał w zamkniętym basenie. Zwykle wykorzystuje się do takich ekspozycyjnych celów osobniki, które będąc po rehabilitacji posiadają wady wykluczające je z życia na wolności, np. potrzebują codziennie lekarstw. Mają one w takich ośrodkach szansę na maksymalne przedłużenie życie. W takich okolicznościach służą nauce i edukacji ludzi.
- Jest cienka granica między pokazywaniem fok dla zabawy, a pokazywaniem ich w celach edukacyjnych. Pan też przecież bierze pieniądze za prezentowanie tych zwierząt!
- Można oczywiście mówić, że się takiej różnicy nie widzi. Wstęp do naszego fokarium przez 10 lat wynosił złotówkę, teraz, od paru lat, dwa złote. Do nowego parku chyba wielokrotnie więcej. To typowa różnica między instytucją i projektem celu publicznego, a przedsięwzięciem komercyjnym. U nas jest to tak skalkulowane, by dochód z wejść równał się odpowiedniej sumie pieniędzy na utrzymanie fok i personelu, który się nim zajmuje. Życzę powodzenia, a szczególnie dobrej frekwencji odwiedzających nowemu parkowi i zdrowia zwierzątom. Czy właściciel ma na celu wyłącznie zarobek, czy zamierza także przyłączyć się do programu ochrony fok bałtyckich, tego jeszcze nie wiemy, nie byliśmy tam, zaproszenia na otwarcie też nie otrzymaliśmy.
- Współpracuje pan z pozarządowymi organizacjami ekologicznymi. Niektóre stosują bardzo radykalne metody w walce o środowisko naturalne. Popiera pan takie działania?
- Czasami sam chciałbym do takiej organizacji wstąpić. Nie ze względu na radykalizm, ale wolność działania i w wielu wypadkach wysoki poziom merytoryczny ich liderów. Pomagamy każdej, która potrzebuje naszej wiedzy. Teraz w jednym z projektów na rzecz bałtyckich ssaków współpracujemy z WWF Polska, w innym z Klubem Gaja ratujemy rzeki dla łososia i troci, aby nasi rybacy mogli ich łowić więcej. Współpracujemy też ze stowarzyszeniem Przyjaciele Helu, Eko Unią, Federacją Gaja, Polskim Klubem Przyrodników, Polskim Klubem Ekologicznym. Greenpeace'm. Korzystają z naszej wiedzy, a my z ich. Razem z WWF zainicjowaliśmy Błękitne Patrole. Mamy 50 fantastycznych ludzi zaangażowanych w ochronę bałtyckich ssaków, są swego rodzaju „siłami szybkiego reagowania”: dowiadując się o zaobserwowaniu foki, jadą na miejsce i działają w zależności od zastanej sytuacji. W zielonych NGO-sach podziwiam ich świetne pomysły i spektakularne akcje, które nikomu nie szkodzą, a prowadzą do proprzyrodniczej refleksji lub przynajmniej rodzą u obserwatorów pytanie – o co IM chodzi? Najmniej roztropni obserwatorzy, wąsko pojmujący rzeczywistość, pozostają na rozpoznaniu w nich „ekoterorystów”, inni, często będący przedstawicielami lokalnych grup interesu, uprawiają swoisty eko-szantaż. Eko- od ekonomia nie ekologia. Zapłacicie nam, a... nie będziemy niszczyć przyrody. Która z postaw ostatecznie wygrają w społeczeństwie nie wiadomo.
- Spotyka się pan z wymyślonymi informacjami na swój temat?
- Oczywiście! Bywam w takich opowiadaniach właścicielem wszystkich polskich straganów sprzedających pluszowe foki, osobnikiem planującym przejąć kempingi na Półwyspie dla potrzeb uczelni, przyszłym właścicielem Zatoki Puckiej na potrzeby moich prywatnych hodowli ryb! To ja ponoć wpuściłem babki bycze do Bałtyku, zatrułem wody zatoki, doprowadziłem do zaniku szczupaków. Ostatnio na publicznym poważnym spotkaniu jeden z powiatowych polityków udowadniał, że wpuściliśmy foki do zatoki i dlatego się tam pojawiają. Myślę, że każdy kto cokolwiek zrobił, szczególnie w miejscach, które do niedawna były takimi zastoiskami, społecznie zablokowanymi na rzeczy oryginalne i nowe, ma kłopoty. W Helu takimi drożdżami innego rozwoju miasta, jest m.in. kilka osób ze stowarzyszenia „Przyjaciele Helu”. Tam rodziły się też inspiracje dla stworzenia fokarium, sposobu zagospodarowania małej plaży i parku wydmowego, helskiego cypla, także utworzenia morświnarium czy najnowszej wielkiej helskiej atrakcji - Muzeum Obrony Wybrzeża.
- No właśnie, jakiś czas temu stowarzyszenie zorganizowało akcję "Zatoka Pucka i Półwysep Helski - zapraszamy zimą, wiosną i... jesienią", promującą posezonowy wypoczynek nad Bałtykiem. Przyniosła rezultaty?
- Tak, to było widać po frekwencji w fokarium. Ale dotarły do nas także opinie negatywne - zostaliśmy obarczeni taką oto przewiną, że ograniczamy ludziom możliwość zarobkowania, ponieważ odciągamy turystów od przyjeżdżania latem. Jak zatem traktować powszechne postulaty mówiące o konieczności tzw. przedłużeniu sezonu, żeby można było także „łowić turystów” między wrześniem a czerwcem? Nikt jednak nic poważnego w tej materii nie robił. My zaczęliśmy i akcję kontynuujemy. Ekologiczna wytrzymałość przyrodniczej przestrzeni półwyspu jest w lecie w wielu miejscach przekroczona obecnością zbyt dużej liczby ludzi i aut. Zniszczenia postępują. „Zimą, wiosną i ... jesienią odpoczniesz tu razem z przyrodą”.
- Dlaczego wybrał się pan akurat na studia oceanograficzne?
- W domu opowiada się anegdotę, że jako małe dziecko dorwałem niemiecki atlas zwierząt i siedząc na balkonie wyrywałem kartki ze zwierzętami i je jadłem. I ta zoologia we mnie została. A poważnie mówiąc - chodząc na ryby, bawiąc się nad wodą, łowiąc, trzeba było się nauczyć biologii morza, aby złowić więcej od kolegów. W telewizji pojawiły się pierwsze programy o zwierzętach, a na ul. Świętojańskiej miałem ulubiony sklep - właśnie ze zwierzętami, pływały tam ryby. W domu też były: ojciec i brat także wędkowali, więc nasza ichtiologiczna rodzinna wiedza kumulowała się i pomagała mi w szkolnej nauce biologii. Moja rodzina kształtowała się tutaj od przełomu lat 20. i 30. ubiegłego wieku. Niemal wszyscy pracowali dla morza, dla Gdyni, dla Helu, bronili go. Nasiąkałem tym wszystkim. Na progu dorosłości dowiedziałem się, że wkrótce powstanie w Gdańsku uniwersytet, ale najpierw trzeba pójść na biologię na Wyższej Szkole Pedagogicznej. I poszedłem na tę uczelnię, a uniwersytet wkrótce powstał. Po dwóch latach uczyliśmy się oceanografii. Zajęcia miałem ze wspaniałymi profesorami, intrygującymi asystentami. Miałem jeszcze szczęście poznać prof. Kazimierza Demela, naszego narodowego guru z zakresu biologi morza – kierownika przedwojennej stacji morskiej w Helu. No i koleżanki oraz koledzy tworzyli dobre towarzystwo na początek dorosłego życia. Tak się zaczęło.