Najważniejsze to zachować spokój, nie podejmować pochopnych decyzji, nie prowokować i czekać - radził marynarzom kapitan Marek Niski na pierwszym "antypirackim" szkoleniu w Polsce
W Urzędzie Morskim w Szczecinie odbył się dwudniowy kurs dla oficerów statków, armatorów, studentów nauk o morzu "Terroryzm morski i piractwo. Postępowanie, obrona oraz minimalizacja strat w przypadku incydentu zakładniczego na morzu".
Jego głównym prelegentem był kapitan Marek Niski, więziony przez somalijskich piratów przez wiele tygodni na pokładzie porwanego przez nich statku "Sirius Star", największej jednostki uprowadzonej dotąd przez piratów.
- Wiedza z obowiązkowych kursów ISPS [Międzynarodowy Kodeks Ochrony Statku i Obiektu Portowego - red.] nie przydaje się w takiej sytuacji w ogóle. To teoria - mówi kpt. Niski. - Mnie nikt nie uczył zachowania w tak ekstremalnej sytuacji, działałem opierając się na doświadczeniu i wyczuciu sytuacji. Teraz mogę to przekazać innym.
Zebranym na sali w Urzędzie Morskim oficerom wyjaśniał, jak zachowywać się w przypadku uprowadzenia przez piratów.
- Nie może być tak, że jakieś obdartusy paraliżują cały ruch morski - mówił. - Ale jeśli już znajdujemy się w takiej sytuacji, najważniejsze to nie podejmować pochopnych decyzji. Ryzyko musi być zawsze skalkulowane, należy starać się być spokojnym, opanowanym, nie prowokować i czekać. I to raczej na to, że armator wreszcie zakończy pomyślnie negocjacje z piratami, niż że ktoś nas odbije.
Podał przykład kucharza z "Sirius Star". Nieustannie męczonego przez piratów, oskarżanego o to, że chowa przed nimi produkty w kuchni, w dzień i w nocy zmuszanego do gotowania. Piraci wielokrotnie grozili mu śmiercią. - To bohater. W tej sytuacji nieustannego stresu potrafił zachować spokój - mówi kpt. Niski.
Jego zdaniem brakuje także systemu opieki nad rodzinami porwanych marynarzy.
- Proszę sobie wyobrazić, co przez ten czas przeżywała moja rodzina, która cały czas bała się o moje życie, a przed domem nieustannie koczowali dziennikarze, wypytując o wszystko - mówi Niski. - Choć polski konsulat na bieżąco dzwonił do mojego domu ze słowami otuchy, to nie ma jednolitego systemu opieki. A to bardzo potrzebne tym rodzinom.
Czy można zrobić coś, by być całkowicie pewnym uniknięcia porwania przez piratów?
- Nie - uważa Sebastian Kalitowski, szef firmy Maritime Safety and Security, która zorganizowała szkolenie. Jest specjalistą w zakresie terroryzmu na morzu. Jako oficer specjalnej grupy płetwonurków Formoza był szkolony do działań dywersyjnych, ale i walki z terrorystami. - Nawet okręty wojenne wysłane w rejon działania piratów niewiele pomogą. Ale można to ryzyko nieco zminimalizować. Tyle że to kosztuje.
Na statkach można zamontować urządzenie LART, które w atakujących uderza falami dźwiękowymi powyżej poziomu bólu. Powodują one panikę, zawroty głowy, człowieka czynią niezdolnym do sprawnego działania. Koszt - ok. 40 tys. dolarów. Tyle samo kosztuje wynajęcie prywatnej firmy wyspecjalizowanej w ochronie statków. - Sama wiedza, że tacy ludzie są na pokładzie, zniechęci piratów - uważa Kalitowski. - W rejonie działania piratów pływa kilka tysięcy statków rocznie. Wybiorą łatwiejszy łup. Ale to też kosztuje, ok. 40 tys. dolarów za przeprowadzenie jednostki przez niebezpieczny rejon.
- Albo wydać na szkolenie. Lepiej zapłacić armatorowi za taki kurs, niż potem okup za członka załogi - uważa jeden z uczestników szkolenia, starszy oficer mechanik Zbigniew Łosiewicz, wykładowca na Katedrze Zabezpieczenia Okrętów Zachodniopomorskiego Uniwersytetu Technologicznego w Szczecinie. - Wreszcie będę mógł przekazać taką wiedzę studentom, którzy trafią na morze. O piratach wiemy tyle, co wyczytamy z gazet. Tym bardziej że armatorzy nie bardzo są zainteresowani szkoleniem swoich załóg. W końcu to "tylko" niebezpieczeństwo potencjalne, więc oszczędzają.
Przygotowywane są kolejne kursy - dla armatorów - z częścią praktyczną, polegającą na "porwaniu" statku.
Marcin Górka
Czytaj więcej w "Gazecie Wyborczej"{jathumbnail off}
Żegluga
Antypirackie szkolenie dla armatorów i oficerów
27 kwietnia 2009 |
