- Doszliśmy do naszych czasów, a ja chciałbym jeszcze wrócić do przedwojnia. Wówczas prób pokazania morza było całkiem sporo. Chyba najbardziej znanym filmem na ten temat jest „Rapsodia Bałtyku”. Jak go pan ocenia?
- Z artystycznego punktu widzenia nie był dobry. Ale też przed wojną nie powstawały u nas żadne wybitne filmy. Paradoksem jednak jest to, że posiadając zaledwie 70 kilometrów wybrzeża i jedną jedyną Gdynię, zrobiliśmy kilkanaście filmów, w których tak czy inaczej to miasto się pojawiało oraz kilka, w których Gdynia była ważnym komponentem. „Rapsodia Bałtyku” to wręcz pomnik dla tego miasta. Dialogi, które bohaterowie wypowiadają, zwłaszcza początkowy: „Patrz, jaka z tej Gdyni bije potęga”, śmiało prowadzą nas do twierdzenia, że to film propagandowy, w dobrym znaczeniu tego słowa - propagujący morze, miasto morskie. Tego zabrakło po 1945 roku.
- A swego rodzaju propagandówka z 1951 r. - „Załoga”? Film dziejący się na Darze Pomorza. Gra tam m.in. Tadeusz Łomnicki.
- Pierwszą rolę zagrał tam też Tadeusz Janczar. Dobrze, że mi go pan przypomniał. To film młodzieżowy i, jak mi się wydaje, jeden z lepszych filmów morskich. Zrobiony przez Jana Fethke, przedwojennego scenarzystę i reżysera (autor m.in. słynnego „Pawła i Gawła, czy „Zapomnianej melodii”). Podobnie było z Buczkowskim, reżyserem „Orła”, on także wywodził się z przedwojennego kina. Obaj doskonale wiedzieli, w jaki sposób zainteresować widownię, zastosować ciekawe gatunkowe rozwiązanie, trzymać w napięciu. Przecież taki „Orzeł” to, można powiedzieć, arcydzieło kina sensacyjnego, trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty. Doskonale sfilmowane morze i życie na nim, czy właściwie – w nim.
- A więc kolejny paradoks, przedwojenni reżyserzy stworzyli najciekawsze powojenne filmy morskie. W dodatku, jak w wypadku Fethke, o propagandowym wydźwięku.
- Choć na tle innych ówczesnych socrealistycznych filmów, jest to wydźwięk łagodny. W każdym razie, kiedy za robotę brali się fachowcy, powstawało coś, co dało się oglądać. Gdy natomiast za kamerą stawali ludzie, którzy deklarowali się jako artyści, otrzymywaliśmy filmy nieudane, męczące, widz musiał się przedzierać przez intencje twórców. A wracając do przedwojnia, liczba filmów nie była zbyt wielka, ale też w ogóle filmów przed wojną nie powstało aż tak dużo, więc procentowo udział tematyki morskiej w ówczesnym kinie jest o wiele większy niż po 1945 roku. Ciekawy jest sposób, w jaki Gdynia była pokazywana w przedwojennych filmach jidisz. W „Judeł gra na skrzypcach”, dystrybuowanym na cały świat – w ogóle uważało się wówczas, że najlepsze kino żydowskie powstaje właśnie u nas, a nie w Stanach Zjednoczonych – Gdynia jest pokazana jako eksterytorialne przedbramię Ameryki. Bohaterka, grana przez Molly Picon – słynną aktorkę, która specjalnie przyjechała ze Stanów, by wystąpić w tym filmie - wypływa z Gdyni na występy za oceanem transatlantykiem Kościuszko. Gdynia była w tych filmach oknem na świat, nieco podobnie jak w kinie polskojęzycznym, z tym, że Polacy przedstawiali ją w kategoriach dumy, że „Polak potrafi”. Na marginesie, jak przed wojną Kościuszko, tak po niej często w filmach „grały” dwa inne nasze transatlantyki: Batory, a następnie Stefan Batory.
- No właśnie, bardziej od filmów morskich, pamięta się sceny morskie w nie morskich filmach. Jak chociażby Stefana Batorego, na którym bohaterowie płyną do Stanów w „Kochaj albo rzuć” Sylwestra Chęcińskiego.
- Ma pan rację. Zdecydowanie najwięcej tematyki morskiej pojawia się w pojedynczych scenach czy sekwencjach filmowych. I to jest fenomen, ponieważ brak tu wytwórni filmowych, a decyzje zawsze podejmowane były w Warszawie. Kadrowo, głównie aktorsko, też nie było w Trójmieście - z całym szacunkiem - najlepiej. A mimo wszystko, twórcy chętnie tutaj przyjeżdżali, bo Trójmiasto, Pomorze miało krajobrazy, architekturę i - zwłaszcza Gdańsk - historię i politykę. Z tej chęci portretowania polskiego wybrzeża, miejsca, które nie miało silnego potencjału produkcyjnego, ale było ważne dla polskiej kultury wyłoniła mi się moja koncepcja „filmowych ikon wybrzeża”.
- Czyli Żuraw, stocznia, molo w Sopocie i Klif Orłowski.
- Tak, Długie Pobrzeże w Gdańsku, z charakterystyczną sylwetką Żurawia jest w tylu filmach, że nawet trudno je wszystkie spamiętać. Pojawia się w kilkudziesięciu filmach, a wciąż odkrywam nowe.
- „Żona dla Australijczyka”...
- „Trójkąt Bermudzki”, „Do widzenia, do jutra”, „Blaszany bębenek”, „Dwaj ludzie z szafą”, „Przygody Joanny”, „Trzeci”, itd., itd. Jest też Stocznia Gdańska i pomnik Trzech Krzyży, szczególnie po Sierpniu, jako symbol wolności. Z kolei Hotel Grand i sopockie molo - traktowane jako całość - to absolutnie jedno z najczęściej fotografowanych miejsc między Bugiem a Odrą. Pełniło funkcję swego rodzaju symbolu socjalistycznego luksusu i bogactwa, miejsca prezentacji socjalistycznej arystokracji. Grand oznaczał dobre, inne życie, zupełnie różne od tego, które prowadziła plebejska, peerelowska masa.