Historia

Polak odkrył Amerykę przed Kolumbem, a pierwsza szkoła morska w naszym kraju powstała już w XVIII wieku. Choć to najbardziej znane polskie mity morskie nie jedyne. A największym z nich jest przekonanie o ważności spraw morskich w dziejach Polski.

Polskie związki z morzem obrosły mitami. W dwu poprzednich wydaniach Polski na morzu przypomnieliśmy najgłośniejsze z nich. Pierwszy artykuł dotyczył tajemniczego żeglarza Jana, który miał dotrzeć do Ameryki przed Krzysztofem Kolumbem. Miał być Polakiem rodem z Kolna. Choć to przekonanie zbudowane zostało jedynie na poszlakach, utrwalone zostało w nazwach ulic kilku polskich miast. Ostatnio pojawiła się nawet hipoteza, że i sam Kolumb mógł mieć polskie korzenie. I to nie byle jakie. Według jednej z teorii miał on być synem króla Władysława Warneńczyka, który nie poległ wcale w bitwie pod Warną, tylko schronił się na Maderze.

Drugi artykuł poświęciliśmy Szkole Majtków, którą książę Karol Stanisław Radziwiłł „Panie Kochanku” miał rzekomo utworzyć w Nieświeżu już w XVIII wieku. Choć ta historia ma jeszcze słabsze podstawy niż Jan z Kolna, bo wydaje się być tylko wytworem bujnej wyobraźni litewskiego magnata, to ona również bywa do dzisiaj powtarzana. I to nawet w jak najbardziej naukowych publikacjach.

Jana z Kolna i Szkołę Majtków potraktowaliśmy jako przykłady, bo polskich mitów morskich jest o wiele więcej. Wydaje się nawet, że cała narracja na temat dziejów polskich związków z morzem jest z nich utkana. Wynika to z przekonania o ważności spraw morskich w historii Polski. Tymczasem - jak zauważa wybitny historyk prof. Andrzej Piskozub - „tysiąc lat Polski na morzu” to także mit. Dodajmy - największy z wszystkich.

Czego nie wie Polak

Aż do XIX wieku stosunek Polaków do morza jako takiego był niechętny. Sebastian Fabian Klonowic, w poemacie „Flis to jest Spuszczanie statków Wisłą i inszymi rzekami do niej przypadającymi” z 1595 r., streścił go w słynnym zdaniu: „Może nie wiedzieć Polak co to morze, Gdy pilnie orze”.

Do odzyskania przez Polskę niepodległości w 1918 r. Polska - jako państwo - nie prowadziła przemyślanej i systematycznej polityki morskiej. I Rzeczpospolita nie była zainteresowana obecnością nad morzem. Powodów takiego stanu rzeczy było bardzo wiele. Są tacy, którzy twierdzą, że było tak po prostu dlatego, że Polska nie jest krajem morskim. W kilku momentach swojej historii miała co prawda dostęp do morza, ale geopolityczne położenie naszego kraju czyni go lądowym. Inni twierdzą, że przede wszystkim Polacy bardziej byli zainteresowani eksploracją Kresów Wschodnich niż mórz i oceanów. Wielkie fortuny rosły w Polsce na niezmierzonych przestrzeniach Litwy i Rusi, a nie gdzieś na obcych lądach daleko za horyzontem.

Nie znaczy to, że Polacy nie czerpali zysków z handlu morskiego. Czerpali i to ogromne, ale zajmowanie się nim zostawiali mieszczanom z Gdańska, gdzie Wisłą spławiali zboże i inne towary potrzebne Europie. Nie znaczy to również, że Polacy (choć to pojęcie trzeba by obarczyć całą listą zastrzeżeń) nie odbywali podróży morskich. Było ich nawet całkiem sporo. Ba! Próbowali nawet zakładać - poprzez kurlandzkie lenno - kolonie w Afryce i na Karaibach. Wszystko to jednak były epizody, wyjątki od ogólnej zasady.

W dziejach Polski było kilku władców, którzy próbowali jakoś zaistnieć nad morzem. Możemy ich znaleźć w każdej dynastii. Jednak wysiłki, jakie podejmowali w tej sprawie, sprowadzały się do interesów dynastii właśnie, a więc rodziny, co nie zawsze szło w parze z interesem państwa. Nawet jednak wtedy nie były to - jak już nadmieniliśmy wyżej - dzieła trwałe.

Podskórnie istniało w Polsce przeświadczenie, że nasz kraj powinien mieć dostęp do morza, że jest ono Polsce w jakiś sposób potrzebne. W „Przestrogach dla Polski” z 1790 r. Stanisław Staszic wyraził to w pięknym haśle „Trzymajmy się morza”.

Myślano o tym także u zarania niepodległości. W przełomowej dla tej sprawy deklaracji prezydenta Stanów Zjednoczonych Thomasa Woodrowa Wilsona z 8 stycznia 1918 r., zawarty został postulat nie tylko odbudowy niepodległości Polski, ale zaznaczono w niej również, że musi ona mieć wolny dostęp do morza. I tak też się stało. 10 lutego 1920 r. gen. Józef Haller dokonał w Pucku symbolicznych zaślubin naszego kraju z Bałtykiem.

Propagandowa bitwa

Uzyskana w 1918 r. obecność Polski nad morzem stworzyła nową sytuację. Trzeba było ją jakoś uzasadnić, udowodnić, że morze jest dla naszego kraju ważne, zwłaszcza wobec nasilających się z czasem roszczeń niemieckich. Nic zatem dziwnego, że w II RP nastąpił istny wysyp inicjatyw, działań i publikacji na ten temat.

W ten sposób powstała - popierana przez państwo - propaganda morska w pełnym znaczeniu tego słowa (niekiedy mówi się nawet o kulcie morza). Jednym z jej elementów było szukanie wszystkiego, co mogłoby łączyć Polskę z morzem w jej historii. Wielkie zasługi na tym polu miała Liga Morska czy legendarny miesięcznik „Morze”. Kulminacją były starania o pozyskanie dla naszego kraju kolonii zamorskich.

Dzięki wszystkim tym wysiłkom, z dziejów naszego kraju, wyłuskano i wyjęto na światło dzienne wiele zapomnianych epizodów morskich. To prawda, ale wiele z nich przeceniono i przejaskrawiono, nadając im większe znaczenie niż miały w rzeczywistości. Tak zaczął się formować mit o ważności spraw morskich w polskiej historii. I nawet jeśli stawał się on częścią składową uzasadnienia dla budowy własnego portu w Gdyni czy posiadania silnej floty wojennej, nie zmienia to faktu, że był mitem.

Jednym z najlepszych przykładów obrazujących powstawanie takiego mitu jest ten o bitwie pod Oliwą, stoczonej na morzu 28 listopada 1627 r. pomiędzy okrętami polskimi i szwedzkimi. W popularnej narracji było to wielkie zwycięstwo polskiej floty nad szwedzką. Tak naprawdę jednak, niemal wszystko zostało tutaj zmitologizowane. Bitwa była ledwie potyczką, na dodatek nie pod Oliwą, tylko na redzie portu gdańskiego. Zwycięstwo co prawda było polskie, ale nie aż tak wielkie (zatopiono jeden szwedzki okręt, a drugi wzięto do niewoli), a ze strony szwedzkiej brała w niej udział nie cała flota tylko jedna z jej eskadr.

Co więcej, bitwa pod Oliwą nie miała większego znaczenia dla polsko-szwedzkich zmagań tego okresu. Oczywiście dwór króla polskiego Zygmunta III Wazy odtrąbił gigantyczny sukces. Po całej Europie rozniosło się, że Polska ma znakomitą flotę. Polityczny piar rządzi się swoimi prawami i Polacy słusznie zrobili szum wokół swojego zwycięstwa. Jednak prawda pozostaje prawdą. Echa tego piaru, wzmacniane przez kolejne pokolenia, słychać do dzisiaj.

To właśnie 28 listopada 1918 r., w rocznicę bitwy pod Oliwą, naczelnik odrodzonego państwa polskiego Józef Piłsudski, powołał do życia Marynarkę Polską. Proporzec współczesnej polskiej marynarki wojennej nawiązuje do tego podnoszonego na okrętach polskich w bitwie pod Oliwą.

Ciągle powszechnie uważa się to starcie za największy polski sukces militarny odniesiony na morzu. Tymczasem w historii Polski była wojna, w czasie której działania na wodzie zadecydowały o jej wygranej przez nasz kraj - wojna trzynastoletnia. To właśnie w jej trakcie - 15 września 1463 r. - rozegrała się bitwa na Zalewie Wiślanym, w której floty Gdańska i Elbląga (działając w imieniu króla polskiego Kazimierza Jagiellończyka i w interesie Polski) zmiotły flotę Zakonu Krzyżackiego. W przeciwieństwie do bitwy pod Oliwą, tutaj sukces był niewątpliwy, a nie tylko propagandowy. Pomimo tego, batalia ta pozostaje praktycznie nieznana szerszemu ogółowi.

Piaru ciąg dalszy

Mitologizowanie polskiej przeszłości morskiej kontynuowano w Polsce Ludowej, a nawet je wzmocniono. Potrzeba uzasadnienia naszej obecności nad Bałtykiem, po 1945 r., stała się wręcz paląca, bo nasz kraj uzyskał ponad 500 kilometrów wybrzeża morskiego. Nigdy w swoich dziejach nie miał więcej.

Oczywiście mitologia, jak najbardziej państwowa, służyła polityce. Chodziło o to, aby przekonać - siebie i świat - że Pomorze to stara piastowska ziemia, od zawsze należąca do Polski, zagrabiona podstępnie przez Niemców, a teraz słusznie nam zwrócona.

W miarę upływu czasu doszedł do tego jeszcze jeden czynnik. Szybko rozwijająca się w PRL-u gospodarka morska potrzebowała pracowników: stoczniowców, portowców, marynarzy i rybaków. Nawet jeśli wielu z nich wybierało te zawody, bo nęciły ich zarobki większe niż gdzie indziej, kusiła możliwość egzotycznych podróży czy po prostu romantyzm morza, to wpływ na ich decyzje miała mitologia morska, tworzona choćby przez popularne programy telewizyjne takie jak „Latający Holender”. W tym okresie została ona wzbogacona o - bardzo mocno podkreślany - udział Polaków w drugiej wojnie światowej na morzu.

Nieprzypadkowo książki na ten temat miały tak ogromne nakłady w PRL. Ludzie, którzy się na nich wychowywali mogli mieć nawet wrażenie, że to Polacy ją wygrali.

Tymczasem prawda jest jak zwykle prozaiczna. Polski wkład w drugą wojnę światową na morzu był oczywiście duży w stosunku do naszych możliwości, ale absolutnie marginalny, jeśli chodzi o całość działań. Do dzisiaj - i słusznie - zachwycamy się ucieczką Orła z Tallina, salwami Pioruna w kierunku Bismarcka, działalnością „strasznych bliźniaków” na Morzu Śródziemnym, ale większość najważniejszych prac o drugiej wojnie światowej, które powstały za granicą w ogóle o nich nie wspomina.

Żeby było jasne - nie chodzi o to, żeby pomniejszać nasz wkład w zwycięstwo aliantów na morzu w czasie drugiej wojny światowej, ale trzeba znać proporcje. Dla porównania, znacznie mniej malowniczy, a niewspółmiernie większy od floty wojennej, wysiłek polskiej marynarki handlowej, wciąż pozostaje niezauważony.

Normalność, czyli co?

Choć wydawało się, że wraz końcem PRL-u, w tematyce polsko-morskiej wejdziemy wreszcie w okres historycznej normalności, nic takiego się nie stało. Trzeba niestety przyznać, że w kwestii polskiej mitologii morskiej rok 1989 nie stanowi żadnej cezury. Mitologizowanie trwa w najlepsze, choć przybrało nieco inną postać.

Warto jednak podkreślić, że w tym względzie jesteśmy wciąż dziećmi Polski Ludowej. Wyobraźnia starszych ukształtowana w tamtym okresie przekazywana jest młodszemu pokoleniu. Książki wydawane wtedy, nadal stanowią główne źródło informacji historycznej. W tym zakresie nie mamy niczego istotnie nowego.

Pojawili się za to tzw. odbrązawiacze dziejów polskiej floty wojennej. Tyle tylko, że podstawy tego odbrązawiania są nikłe. Nie ukazują choćby szerszego tła zdarzeń, co jest niestety problemem większości współczesnych polskich marynistów. Na dodatek skupiają się głównie na technicznej stronie historii, co sprowadza się do produkowania po raz enty kolejnej monografii tego samego okrętu.

Odbrązawianie uruchomiło także proces wtórnego tworzenia mitów. Te stare zostają zastąpione nowymi. Jaskrawym tego przykładem jest choćby spór o dowództwo Westerplatte we wrześniu 1939 r. Poprzedniego bohatera - Henryka Sucharskiego - zastąpił nowy - Franciszek Dąbrowski.

Czy jest wyjście z tej sytuacji? Czy jesteśmy skazani na tworzenie się kolejnych mitów morskich, bo może jest to naturalny proces, na który nie możemy nic poradzić?

Wydaje się, że nie. W porównaniu do wcześniejszych okresów historycznych, w obecnym czasie nie musimy już mitologizować relacji polsko-morskich. Morze powinno zająć należne sobie miejsce. Jednak bez koloryzowania i dorabiania argumentów z przeszłości.

Polska leży nad morzem. Powinna czerpać z tego korzyści. A to, jak relacje polsko-morskie układały się w przeszłości, nie ma na to żadnego wpływu. Czy skorzystamy więc z szansy, aby w opisywaniu polskich związków z morzem trzymać się faktów, a nie mitów? Oby. Póki co jednak prawdziwa (niezmitologizowana) opowieść na ten temat wciąż jeszcze czeka na napisanie.

Tomasz Falba

Artykuł pochodzi z 28. numeru miesięcznika POLSKA NA MORZU. Magazyn jest dostępny w punktach Empik i Salonikach Prasowych, w centrach handlowych i na dworcach. Wejdź na www.polskanamorzu.pl i zamów prenumeratę.

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 4.0044 4.0852
EUR 4.285 4.3716
CHF 4.3754 4.4638
GBP 4.995 5.096

Newsletter