"Solidarność" i OPZZ nie przyszły na debatę z premierem o stoczni gdańskiej. Premier rozmawiał więc z przedstawicielami dwóch mniejszych związków. Ale sam pomysł tej debaty od początku był chybiony.
Co powiedziałby stoczniowcom z "Solidarności" premier Tusk? Że rząd nie ma już instrumentów do ratowania upadającego prywatnego zakładu. Kiedyś, owszem, miał. Ale nie ten rząd, który dziś rządzi, tylko poprzedni, PiS-owski. I jeszcze pewnie kilka wcześniejszych. Z debaty o losach legendarnej kolebki Donald Tusk łatwo zdołałby uczynić forum krytyki przeciwników politycznych. A ponieważ na jego korzyść przemawiałaby większość argumentów, okazałby się zwycięzcą debaty. W czasie kampanii wyborczej - jak znalazł.
Przyszłoby to Tuskowi tym łatwiej, że zamiast Jarosława Kaczyńskiego - właściwego partnera do takiej rozmowy - miałby naprzeciwko siebie związkowców z "S", którzy siłą rzeczy musieliby wejść w rolę obrońcy poprzedniej ekipy. Czarno na białym potwierdziłoby się, że stoczniowa "S" chodzi na partyjnym pasku. Nie jest to stemplem wiarygodności związku.
Co powiedzieliby więc związkowcy z "S" premierowi? Że prowadzi antypracowniczą politykę? Rujnuje kolebkę, bo nie w smak mu "Solidarność"? Stoi tam, gdzie kiedyś stało ZOMO?
Pytanie, czy ktoś jeszcze kupuje taką demagogię. Może więc związkowcy wybraliby drogę rozmycia problemów, zasypania premiera (i widzów) potokiem technicznych szczegółów sugerujących ich rzekomą kompetencję i odpowiedzialność za losy Stoczni? Wątpliwe jednak, czy komplikując i tak skomplikowane problemy, można odnieść sukces.
Ta debata nie była więc na rękę ani stoczniowcom, ani patronującemu im zza kadru Jarosławowi Kaczyńskiemu. Nic więc dziwnego, że w dniach poprzedzających dyskusję szukano sposobów na to, jak wybrnąć z pułapki.
Zastrzeżenia wyciągane przez szefa stoczniowej "S" Romana Gałęzewskiego były zresztą uzasadnione. Zaproszenie przez premiera do debaty liderów dwóch marginalnych stoczniowych związków podyktowane było zapewne chęcią zneutralizowania dominującej w tym zakładzie "S". Stało jednak w sprzeczności z dotychczasową linią rządu, który sprzeciwiał się "związkokracji" - czyli mnożeniu przywilejów dla związków reprezentujących znikomą liczbę pracowników.
Tyle że spór o to, kto ma prawo debatować, był najprawdopodobniej dla stoczniowej "S" ledwie pretekstem do zbojkotowania debaty. Napompowana bańka pękła więc z hukiem.
Nauka na przyszłość płynie taka, że zanim rzuci się hasło publicznej debaty z udziałem szefa rządu, warto wcześniej zastanowić się, o czym i w jakim składzie rozmawiać. Publiczna rozmowa premiera ze związkowcami ma sens - ale nie z demagogami z upadającej firmy, lecz z szefami dużych, reprezentatywnych central. Widmo recesji, rosnącego bezrobocia i narastająca niepewność Polaków to okoliczności sprzyjające takiemu spotkaniu.
Debata Tuska z Jarosławem Kaczyńskim, choćby i o Stoczni, ale w uczciwie zarysowanym kontekście kampanii wyborczej? Można i tak. Najlepiej jednak zostawić Stocznię Gdańsk w spokoju i pozwolić ludziom rzeczywiście władnym w spokoju ratować to, co jeszcze da się uratować.
Bo miejsce, w którym narodziła się polska wolność, nie zasłużyło sobie na los nieboszczyka, nad którego grobem odprawiane są demagogiczne egzorcyzmy.
Rafał Kalukin{jathumbnail off}
Stocznie, Statki
Demagogia nad kolebką "Solidarności"
19 maja 2009 |
