- Nigdy sam nie szukałem pracy, byłem hardy, wymagający dla załogi i armatorów. Wyrobiłem sobie dobrą markę, a ona tworzyła pieniądz - mówi w rozmowie z nami kapitan Tomasz Sobieszczański.
- Występuje pan jako kapitan Lobo. Skąd ten pseudonim?
- Lobo to lew morski, nazywany w Peru wilkiem morskim - lobo de mar. W 1975 roku, gdy pracowałem w tamtym rejonie, zdarzyło się, że 400-kilogramowy okaz tego gatunku dostał się do sieci. Niestety, udusił się w masie ryb, które wyłowiliśmy. Indianie odcięli mu głowę i wyrwali wszystkie zęby. A że to ja go złowiłem, przynieśli mi je i powiedzieli: - Od dzisiaj jesteś Lobo. Spodobało mi się: krótko, zwięźle i adekwatnie do zawodu, który uprawiałem. I tak zostało. Bardzo szybko się to przyjęło. Do tego stopnia, że później zacząłem funkcjonować właściwie li tylko jako kapitan Lobo, tym bardziej, że dla agentów zagranicznych nazwisko Sobieszczański było niestrawne. Nie potrafili go poprawnie wymówić czy napisać. Więc mówili: kapitan Lobo. Także korespondencja od agencji, które mnie zatrudniały, czy nawet przelewy na duże sumy dolarów, przychodziły na kapitana Lobo, a nie na moje nazwisko. Niektórzy agenci do dzisiaj nie wiedzą, jak się naprawdę nazywam. Całe szczęście, że żaden prawnik czy urząd kontrolny się nie przyczepił, bo by się okazało, że w sensie formalnym kapitan Lobo nie istnieje. Ale tak już zostało, jestem Lobo i już!
- Pański ojciec był żołnierzem AK, matkę represjonowała bezpieka i musiała opuścić Wybrzeże. Jak to się stało, że w tej sytuacji pozwolono panu na naukę w Państwowej Szkole Rybołówstwa Morskiego? Nie obawiano się, że pryśnie pan na Zachód?
- Nabór do szkół morskich był ograniczony, na jedno miejsce przypadało dziesięć osób. Bo wszyscy widzieli w zawodzie marynarza okno na świat, wszyscy chcieli pływać. I faktycznie, często zdarzało się, że wielu za granicą zostawało, gdy tylko trafiła się okazja. Partia widziała to tak, że każdy ubiegający się o książeczkę marynarską jest potencjalnym uciekinierem. W mojej grupie na początku było 47 osób. Po pierwszym semestrze przyznawano książeczki żeglarskie i kilkanaście osób ich nie dostało, musiało zrezygnować ze studiów. Ja dostałem. Dlaczego? Myślę, że odegrało tu rolę kilka rzeczy. Może nie doszukali się moich koneksji? Może zadecydowała moja znajomość z Karolem Borchardtem? Poznaliśmy się w 1962 roku, kiedy stworzyłem w warszawskim liceum Koło Miłośników Morza. Zaprosiłem wówczas kapitana Borchardta do Warszawy i on przyjechał. To była bardzo serdeczna przyjaźń i być może to on maczał ręce w tym, że mnie do szkoły przyjęto. Strasznie się bałem, bo oblałem ustny z matematyki i byłem przekonany, że już po wszystkim. Później była jeszcze rozmowa kwalifikacyjna z tradycyjnym pytaniem: Dlaczego idziesz na morze? W komisji siedział m.in. właśnie Borchardt. Kandydaci zazwyczaj odpowiadali: Bo kocham morze. Stereotypowo. A ja nie chciałem być banalny. Bo przecież morze się dopiero będzie poznawać, miłość do niego przychodzi wraz z obcowaniem, a nie przez to, że się na nie popatrzy. Powiedziałem, że to wynika z tradycji rodzinnych, ojciec zginął na morzu i chciałbym popłynąć tam, gdzie on w ostatnich latach swego życia żeglował. No i zostałem przyjęty.
- Czyli co - protekcja zasłużonego wuja, Bolesława Romanowskiego oraz Karola Olgierda Borchardta zadecydowała o pańskim losie?
- Romanowscy stracili syna, więc kiedy się pojawiłem, ich miłość się na mnie przelała. Wuj był moim mentorem i opiekunem. Interesował się jak mi idzie, kontrolował moją naukę, był mi tu na wybrzeżu ojcem.
- Pisze pan o sobie: „żeglarz, rybak, marynarz, działacz społeczny, aktywny animator kultury morskiej, pisarz, publicysta, fotografik, filmowiec, wychowawca młodzieży”, słowem człowiek-orkiestra. Kim pan się czuje najbardziej?
- Najbardziej czułem się i czuję nadal rybakiem. To moje podstawowe zajęcie, sam sobie ten zawód wybrałem. Gdy skończyłem Szkołę Morską, wuj, Bolesław Romanowski, spytał mnie: Kim chcesz zostać: rybakiem czy marynarzem? Moja odpowiedź, po krótkim zastanowieniu: - Wykształciłem się na rybaka, chcę być rybakiem w Dalmorze, tam gdzie otrzymałem skierowanie. Wuj był bardzo z tego zadowolony, powiedział: - No, wszyscy tylko chcą do tego PLO, a ty chcesz być rybakiem! Tak, chciałem być rybakiem, dlatego że uważam, iż rybak jest najbliżej morza, bo w morzu macza ręce. Jestem facetem, który ma w sobie dozę conradowskiego romantyzmu, który chce być jak najbliżej morza. Zawód rybaka, szczególnie w tamtych czasach, kiedy wychodziło się na szerokie wody, na Atlantyk, na dużych przetwórniach, bardzo mnie pociągał. Pójść za rybami dookoła świata to była fantastyczna wizja. W rezultacie faktycznie opłynąłem za rybami cały świat. Gdy przez ostatnich dziesięć lat pływałem na statkach handlowych, zauważyłem, że pracy na takich statkach jest znacznie mniej, jakieś 30 procent rybackiej roboty. To był raczej odpoczynek, relaks i nie miałem z tego takiej satysfakcji, jak z rybołówstwa. Było to jak jazda tramwajem: port - port, kontener tu, kontener tam. Bez podniety. Rybołówstwo to jest życie, to polowanie, to sprawdzanie się, w człowieku ujawnia się żyłka myśliwska - hazard. Miałem z tego bardzo wiele satysfakcji.
- Opowiada pan o tym z błyskiem w oku. Przez długie lata pływał pan w Dalmorze, dowodził statkami rybackimi. Tymczem pracę na „rybakach” uważano często w PRL-u za gorszą od tej we flocie handlowej. Skąd taka opinia?
- Ludzie w PLO uważali się za elitę i tak byli też opisywani. A rybacy, którzy w tamtych czasach wyszli dopiero co na dalekie morza, uważani byli za coś gorszego. Taki ich obraz kształtowały po części media. Postawiłem sobie za cel przełamanie tego stereotypu i pokazanie rybaka jako wykształconego, mądrego, wysoko wyspecjalizowanego fachowca, który niczym nie ustępuje kapitanom z floty handlowej. Oni jedynie wozili ładunki od portu do portu. Myśmy musieli mieć dodatkowo olbrzymią wiedzę z oceanografii, biologii morza, ichtiologii, narzędzi i technik połowów, bo bez tego nie mielibyśmy zarobku. Stereotypowo rybacy kojarzyli się z ludźmi łowiącymi małymi sieciami na bałtyckich „żółtkach”, a w rzeczywistości mieliśmy bardzo nowocześnie, lepiej niż w PLO wyposażone statki i po ok. 100 ludzi pod sobą. Pod koniec naszej kariery posługiwaliśmy się sieciami, którymi można było zagarnąć domy na Zaspie!
- Praca w PLO była o wiele bezpieczniejsza. Także pod względem finansowym.
- Tak, bo oni mieli stałą pensję. Ale ja zarabiałem dwa razy tyle co oni! To nie była degradacja finansowa, w żadnym wypadku. Ja, jako rybak, wracając z morza do Gdyni wynajmowałem apartament w hotelu, bo mnie było na to stać! Zarabiałem 10 tysięcy złotych miesięcznie, kiedy w Polsce średnia pensja wynosiła 1200 złotych. To były niesamowite dysproporcje. Oczywiście te zarobki zależały od ilości złowionej ryby, ale wiodło mi się dobrze. Marynarze dorabiali sobie z kolei handlem, czego rybacy nie mieli możności robić, bo nie zawijaliśmy zbyt często do portów.
- Ale „uciekł” pan w końcu z Dalmoru na statki handlowe...
- Bo polskie rybołówstwo przestało istnieć, a trzeba było coś robić! W tym samym czasie za granicą zmienił się także stosunek do polskich kapitanów. Kiedy skończyło się rybaczenie, a w dodatku armatorzy zagraniczni zaczęli nas doceniać, poszedłem na statki handlowe. Muszę zaznaczyć, iż zawsze pływałem na statkach jako kapitan. Znałem swoją wartość i potrafiłem postawić na swoim – stawiać warunki. Mówiłem do armatora: Zapłać mi tyle, ile Niemcowi, za którego pływam. Dlaczego masz mi zapłacić mniej? Nigdy sam nie szukałem pracy, byłem hardy, wymagający dla załogi i armatorów. Wyrobiłem sobie dobrą markę, a ona tworzyła pieniądz. Dzisiaj pozycja polskich kapitanów i oficerów jest bardzo wysoka w stosunku do dawnych czasów. Przykładem Maersk Elba - taki statek dostają tylko najlepsi, a dowodzi nim nasz Wojciech Kucz!
- Poprzedni artykuł
- Następny artykuł »»