Inne

A oto w telegraficznym skrócie przebieg tego dramatycznego, pełnego grozy wydarzenia, którego byłem jednym ze świadków.

Gdy 15 października, o godzinie 23.10 w Felkstone przyjęto na burtę Stefana Batorego pilota rzecznego, stan morza wynosił 5, a siła wiatru SE 6-7 stopni w skali Beauforta. Podobny stan pogody utrzymywał się do godziny 3.13, gdy na statek dotarła wiadomość o rychłym wzroście prędkości wiatru do 130 km na godzinę i zakazie dalszej żeglugi w górę Tamizy. Kapitan, chcąc uniknąć zamknięcia Stefana Batorego na bardzo ograniczonym pod względem manewrowym akwenie, decyduje się na wyprowadzenie statku na otwarte morze i przeczekanie tam huraganowego wiatru.

Próba ta niestety nie powiodła się i statek o godzinie 4.00 rozpoczął sztormowanie. Siła wiatru przekraczała już wtedy dwunastostopniową skalę Beauforta, a według oficjalnych komunikatów brytyjskich, dochodziła w porywach do 140 mil/h , tj. 220 km/h. Mimo pracy śrubą i sterem, statek w sposób niekontrolowany, dryfując, ustawiał się burtą do wiatru i fal.

O godzinie 5.11 rzucono prawą kotwicę, co miało na celu zmianę kierunku dryfu, gdyż jednostka zaczęła niebezpiecznie zbliżać się do jednej z mielizn. Manewr powiódł się całkowicie, a cel został osiągnięty. 36 minut później, w podobnej sytuacji rzucono drugą kotwicę. Gdy obudzony łomotem rzucanej kotwicy i hałasem „tańczących” mebli, wyszedłem w kilka minut później na mocno przechyloną prawą burtę osłoniętej części pokładu spacerowego, zastałem tam już kilkudziesięciu mocno zatrwożonych pasażerów, głównie Anglosasów. Niektórzy byli z małymi dziećmi. Kilku z nich miało ze sobą pasy ratunkowe. Ktoś głośno po polsku się modlił.

Trzymając się poręczy, dotarłem do nieosłoniętej części pokładu. Wiatr był tam jednak tak wielki, że nie można było nawet ustać trzymając się relingu. Na zewnątrz piętrzyła się kipiel, w której nic nie można było dostrzec, prócz piany i bryzgów fal. Grozę sytuacji potęgował złowieszczy, dość jednostajny, bardzo głośny szum przypominający stukot rozpędzonego do granic możliwości pociągu.

Tymczasem huragan spowodował zerwanie najpierw jednej, a potem drugiej kotwicy. Sytuacja stawała się coraz bardziej dramatyczna. Stefan Batory i tym razem wyszedł jednak z opresji, odchodząc o własnych siłach od najbardziej niebezpiecznego rejonu. O godzinie 7.20 przybyły wezwane wcześniej do asysty 2 holowniki. Jeden z nich wkrótce podał Stefanowi Batoremu hol. Oznaczało to, że najgorsze już minęło. Wkrótce zresztą wichura nieco zelżała. O godzinie 9.15 otrzymano informację o zgodzie na wejście statku do Tilbury. 3 godziny 15 minut później Stefan Batory w asyście trzech holowników, dobił do nabrzeża portowego.

Mimo dramatycznej sytuacji, grożącej w każdej chwili wejściem statku na mieliznę lub dość liczne na tym akwenie wraki, życie na Stefanie Batorym toczyło się normalnie. O pół godziny spóźnione było jedynie śniadanie. Nie odbyła się też wcześniej zaplanowana wycieczka autokarowa do centrum Londynu. Oba te fakty były przedmiotem wielu złośliwych uwag i komentarzy ze strony nie zdających sobie sprawy z grozy sytuacji polskich pasażerów. Dość szybko jednak ustały, zwłaszcza gdy zobaczono chociażby to, co huragan zrobił w Tilbury. Zwalone domy, zerwane dachy, wyrwane z korzeniami drzewa bardziej trafiły im do świadomości, niż np. stały, kilkunastostopniowy przechył statku na jedną burtę. A informacje przekazywane przez okrętujących w Londynie pasażerów, dzienniki radiowe i telewizyjne oraz prasę, zupełnie zamknęły malkontentom usta.

Huragan spowodował bowiem ogromne szkody w Londynie i okolicy. Zginęło 19 osób, a kilkaset zostało rannych. Stanęła prawie cała komunikacja kolejowa, ruch drogowy odbywał się tylko na niektórych autostradach, wiele dzielnic pozbawionych było prądu, gazu, zniszczeniu uległo kilka tysięcy domów. Po raz pierwszy w historii zamknięto dla żeglugi port Dover. Na mieliźnie znalazło się kilka statków. Spośród trzech jednostek pasażerskich, które znajdowały się wtedy w rejonie ujścia Tamizy, tylko Stefan Batory nie wszedł na mieliznę. Natomiast dwa promy pasażersko-samochodowe: Hengist i Earl William, mimo sterów strumieniowych i większej od naszego statku mocy silników, zostały wyrzucone na plażę.

Nikt z 671 pasażerów i 301-osobowej załogi (poza jednym przypadkiem złamania ręki) nie ucierpiał w czasie huraganu. Również statek wyszedł z opresji cało, tracąc jedynie kotwice, kilkaset metrów łańcucha kotwicznego i kilka roztrzaskanych ławek. Tak więc Stefan Batory jeszcze raz udowodnił, że jest statkiem dzielnym i szczęśliwym dla pasażerów i jego załogi.

- Mimo że już 33 lata pływam w polskiej flocie i przeżyłem wiele naprawdę silnych sztormów, w tak silnym huraganie nigdy dotąd nie byłem - powiedział mi później bosman Waldemar Majewski. - Jestem przekonany, że nie znaleźliśmy się na mieliźnie tylko dzięki dużemu zdyscyplinowaniu i fachowości wszystkich oficerów i marynarzy, którzy stanowili jeden sprawny, doskonale się rozumiejący zespół. Pełen podziwu jestem zwłaszcza dla kapitana Hieronima Majka za jego opanowanie oraz trafność i pewność przy wydawaniu komend. Jego zachowanie działało uspokajająco i jednocześnie mobilizująco na pozostałe osoby przebywające wtedy na mostku. Cieszę się też, że nasz „staruszek” – Stefan Batory jeszcze raz udowodnił, że jest statkiem niezwykłym.

Jak się później okazało był to największy w tym rejonie huragan od 1703 roku.

Tekst i zdjęcia: Jerzy Drzemczewski, uczestnik tego historycznego rejsu.

+6 rejs
Bardzo ładne opisany ostatni rejs! Wspomienia
29 sierpień 2018 : 17:21 Marian | Zgłoś

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 3.9983 4.0791
EUR 4.2806 4.367
CHF 4.3691 4.4573
GBP 5.0068 5.108

Newsletter