Stocznie, Statki
Cudów nie ma - jeśli firma nie zarabia, to nawet jeśli pracownicy jeszcze tego nie czują, to i tak wkrótce wszystko się przewróci - mówi Dariusz Adamski, szef "Solidarności" w Stoczni Gdynia.


Dariusz Adamski: Napisałęm do ''Wyborczej'' artykuł, że państwo dla stoczni jest fatalnym właścicielem. Prof. Balcerowicz przysłał mi list, w którym pogratulował mi poglądów
fot. Rafal Malko / Agencja Gazeta


Mikołaj Chrzan: Trochę tu jak na "Titanicu". Suwnica wciąż dźwiga metalowe kloce, z kadłubów lecą miliony spawalniczych iskier, do pracy przygrywa muzyka z radiowęzła. Ale przecież zaraz was zwolnią, do nogi. Na bruk pójdzie prawie 5 tys. osób. I pan tak sobie spokojnie siedzi?

Dariusz Adamski: A co by pan chciał? Żebym wyprowadził ludzi na ulice? Zapalił opony? Przykuł się do płotu? Może wywiózł prezesa na taczce?

Nie wiem, co bym chciał. Wiem, co w takich sytuacjach robią związkowcy. Na przykład wasi koledzy ze Stoczni Gdańsk. U nich płonące opony czy petardy pod mieszkaniem premiera to zestaw obowiązkowy, nawet kiedy gra idzie o mniejszą stawkę.

- OK, załóżmy, że też teraz zrobilibyśmy strajk, zapalili te opony, obrzucili kogoś jajkami. Ale to przecież nic by dzisiaj nie zmieniło! Komisja Europejska swojej decyzji nie zmieni. Stocznia ma zostać sprzedana i koniec. Kolejne rządy mogły nas uratować, ale politycy tylko dużo mówili, a nic nie robili. Teraz jest już za późno.

To może trzeba było rzucać petardy wcześniej? Ci z Gdańska powtarzają: w telewizji to każdy polityk jest hardy, ale jak usłyszy pod swoim gabinetem te syreny, te petardy, te parę tysięcy chłopa skandujące: "znajdzie się kij na twój ryj", to później dwa razy pomyśli, zanim coś podpisze.

- Zawsze tak było: rozkrzyczany, rozpolitykowany Gdańsk, umiarkowana, zdyscyplinowana Gdynia. Dla nich rozróby to coś w rodzaju tradycji. Nasza tradycja jest inna. U nas nawet strajk w sierpniu 1980 r. był bardziej uporządkowany. I tego się trzymamy.

To przecież jedno Trójmiasto, ze stoczni do stoczni jest 20 kilometrów.

- Ale różnic jest sporo. W PRL-u Stocznia Gdańska budowała statki za ruble, dla Związku Radzieckiego. U nas w latach 70. zainwestowano w nowy sprzęt i zaplanowano: wy zarabiajcie dolary. Zdobyliśmy m.in. kontrakty na masowce u Norwegów. Oni nie tylko zamawiali statki, ale i przyjeżdżali, pilnowali i uczyli. Weźmy np. elektrykę. Na każdym statku jest kilkadziesiąt kilometrów kabli. Sowietom było wsio rawno, kable były kładzione w grubej wiązce, poplątane, ważne było, by w momencie odbioru statku wszystko działało, a co później - to się zobaczy. Co innego Norwegowie - ci nam pokazali, jak to się powinno robić: każdy kabelek osobno, równiutko, oznaczony. Niby nic, ale w razie awarii dziesiątki zaoszczędzonych godzin. No i w ogóle taki etos pracy u nas mam wrażenie jest silniejszy w Gdyni. Może dlatego, że u nas dużo Kaszubów? A Kaszubi to ludzie bardziej do pracy niż do strajkowania.

Pan też jest Kaszubą?

- Oczywiście. Rodzice mieszkali w Gdyni już przed wojną, budowali to miasto, byli kolejarzami.

Jak trafił pan do stoczni?

- U mnie w domu ojciec stawiał sprawę jasno: najpierw zdobądź zawód, a potem myśl sobie o studiach. Wybrałem technikum chłodnicze. Wyszedłem stamtąd jako technik elektryk. Ale "chłodniak" to nie był szczyt moich ambicji. Chciałem pływać, marzyłem o Wyższej Szkole Morskiej. Ale cóż, taki pierwszy do nauki to też nie byłem. Gdyńska plaża nawet za komuny miała swoją siłę przyciągania. Kiedy nadszedł czas egzaminów na studia, byłem chyba najbardziej opaloną osobą w Trójmieście. Nie zdałem. I znów sprawa była jasna: Darek, idziesz do pracy. I tak zostałem elektrykiem w stoczni. To był 1978 r.

Od razu zaczął pan działać?

- No co pan. Miałem 19 lat, nikogo nie znałem. Tak na poważnie to zaczęło się podczas stanu wojennego. Pierwszy garnitur był wtedy spalony: albo internowany, albo pod stałą obserwacją esbeków. By "S" w stoczni mogła przetrwać, potrzebne były nowe twarze. Zostałem kolporterem ulotek na moim wydziale.

A co po stanie wojennym?

- W stoczni, tak jak w całej polskiej gospodarce - zjazd po równi pochyłej. A co było ze mną? Dalej kładłem te kable na statkach, należałem do "S". No i czekałem na to, co nastąpić musiało.

Transformacja sytuację stoczni tylko pogorszyła. Plan Balcerowicza dla dużych państwowych molochów miał często okrutne konsekwencje.

- Ale przetrwaliśmy, choć z ksiąg rachunkowych wyglądało, że padniemy. Szybko poznaliśmy ciemne strony kapitalizmu. Już w 1990 r. po raz pierwszy usłyszeliśmy o prywatyzacji. Stocznię miał kupić norweski koncern Kvaerner. Wszystko wyglądało fajnie, poza ceną. Bo stocznię chciano wtedy oddać za 5 mln dol., kiedy jeden statek był wtedy wart kilka razy więcej. Udało się to zablokować. A ten Balcerowicz taki zły wcale nie był, jeszcze panu o nim opowiem.

Dalej kładł pan te kable?

- W latach 90. byłem już mistrzem, pilnowałem innych. A że wygadany byłem, to w "Solidarności" też coraz więcej robiłem. Tak naturalnie to poszło: najpierw komisja wydziałowa, potem awans do komisji zakładowej i w końcu w 1997 r. zastąpiłem Janusz Śniadka [dziś przewodniczący komisji krajowej "S"] i zostałem przewodniczącym "S" Stoczni Gdynia.

W tym samym roku prezesem stoczni został bankowiec Janusz Szlanta. Razem ze wspólnikami sprywatyzował waszą firmę. W atmosferze skandalu odwołano go z firmy w 2003 r., a kontrolę nad firmą znów przejęło państwo. Do dziś w sądzie ciągnie się jego proces. Dla jednych to geniusz, dla innych hochsztapler.

- Prokuratura zarzuca mu, że poręczył majątkiem stoczni kredyt na zakup akcji stoczni przez własną firmę. Nie mnie oceniać, czy to było legalne. Wiem jednak, że stocznia nie straciła na tym ani złotówki. Wiem też, że po 1989 r. to był najlepszy okres dla naszej firmy.

Związkowcy określają takich biznesmenów najczęściej jednym słowem: "aferzysta".

- Tak już się u nas porobiło, że kiedy ktoś słyszy "prywatyzacja", to myśli "złodziejstwo". Wszyscy wiemy, z czego to wynika - w latach 90. dochodziło często do patologii, ktoś kupował zakład tylko po to, by go zamknąć, ludzie lądowali na bruku. Ale pomyślmy tak na chłodno - nie było i nie ma alternatywy dla prywatyzacji. Szlanta chciał liczyć się nie tylko w Polsce, wysyłał za granicę menedżerów, ale także nas na spotkania stoczniowych związkowców z całej Europy. Kiedy pojechałem pierwszy raz do Brukseli, to spodziewałem się rozmów o pensjach, nadgodzinach i układach zbiorowych. A tymczasem wszyscy tam rozmawiali o tym, która stocznia ma jakie kontrakty, jakie statki buduje. Wtedy zrozumiałem to, co instynktownie przeczuwałem od dawna - jak firma ma się dobrze, to i pracownikom się powodzi.

Jakbym słyszał profesora Balcerowicza, a nie związkowca.

- Po odwołaniu Szlanty, kiedy stocznią znów "zaopiekowali się" politycy, napisałem do "Wyborczej" artykuł o tym, że państwo dla stoczni jest fatalnym właścicielem. Po kilku dniach wyciągam ze skrzynki list. Zdziwiony czytam, że nadawcą jest profesor Balcerowicz. Odręcznie napisał do mnie kilka ciepłych słów, gratulował poglądów i życzył powodzenia w walce o ponowną prywatyzację.

A co pan tak cały czas za tą prywatyzacją? Państwowy właściciel może i zysków nie przynosi, ale nie zwalnia pracowników, nie tnie kosztów, związkowcy mają spokój.

- A właśnie, że zwalnia - i to masowo, teraz. A gdyby nas sprywatyzowano, a jeszcze w 2008 r. była na to szansa, to do tego by nie doszło. Często sobie myślę: w domu niemal każdy jest dobrym ekonomistą. Wiadomo, ile zarabia mąż, ile żona, ile się płaci za mieszkanie, za jedzenie, za samochód, ile kosztują dzieci. Każdy umie policzyć, jaki kredyt można wziąć, gdzie pojechać na wakacje. A jeśli ktoś z uporem maniaka wydaje więcej, niż zarabia, to za jakiś czas zapuka do niego komornik. Zabierze mu mieszkanie, samochód. Sielanka się skończy. I o ile rozumiemy to w skali mikro, w skali rodziny, to niektórzy w skali makro, dla firm, wierzą w cuda. A cudów nie ma - jeśli firma nie zarabia, to nawet jeśli pracownicy jeszcze tego nie czują, to i tak wkrótce wszystko się przewróci.

Załoga tego tak dobrze nie rozumie. W 2002 r. tani dolar dobijał stocznię, banki odmawiały kredytów. Szlanta szukał ratunku w cięciu kosztów. Zabrał stoczniowcom m.in. wkładkę mięsną do zupy regeneracyjnej. A ci nie pokiwali głowami, tylko zaczęli strajk.

- Hola, hola. Trochę się pan rozpędził. Po kolei: Szlanta nikomu nic nie zabrał. Rzeczywiście, wtedy trzeba było szukać oszczędności. Pojawiło się kilka propozycji, Szlanta chciał je skonsultować z załogą. Ale związek zawodowy Stoczniowiec zmanipulował załogę, propozycje przedstawił jako fakty dokonane, ludzie się wściekli, no i rzeczywiście stocznia stanęła. Ten strajk nas już zupełnie położył.

Pan go nie popierał?

- Oczywiście, że nie. Zrobić strajk, kiedy firma ma kłopoty, to nic trudnego. Trzeba tylko zmanipulować ludzi - tak jak Stoczniowiec wtedy. Potem zresztą sąd uznał, że strajk był nielegalny. Ale to w ogóle nie moje metody. Ja nie lubię dymić, wolę rozmawiać. Zresztą co taki strajk miał dać? Każdy dzień opóźnienia w budowie statku to strata tysięcy dolarów dla stoczni, która walczyła wtedy, by mieć pieniądze na pensje. To głupota piłować gałąź, na której się siedzi.

Niby tak, ale czy stoczniowcy nie wolą jednak radykałów?

- Z tym poparciem dla radykałów to stereotyp. Gdyby tak było, to w Polsce wybory wygrywałaby Samoobrona do spółki z Ligą Polskich Rodzin. Zresztą w stoczni też mamy wybory. Wszyscy pracownicy wybierają swoich reprezentantów do rady nadzorczej. "S" zdobywa regularnie dwa z trzech miejsc, pozostałe związki, w tym Stoczniowiec, muszą dzielić się jednym stanowiskiem. Jak już mówiłem, ludzie wolą pracować i zarabiać, a nie dymić.

Może trzeba było dymić, przynajmniej gdy Stocznia Gdynia przez ostatnie cztery lata dostawała setki milionów złotych pomocy od państwa. To właśnie ta pomoc, uznana przez Brukselę za nielegalną, zaprowadziła was pod gilotynę.

- Ile razy to słyszę, to mi się scyzoryk w kieszeni otwiera. My przecież tak wielkich pieniędzy nigdy nie dostaliśmy! To głównie państwowe gwarancje kredytowe, które nigdy nie zostały uruchomione. Wyobraźmy sobie - ktoś zaczyna budować dom i pyta szwagra, czy pożyczy mu 10 tys. zł. Szwagier się zgadza. Szczęśliwie dom udaje się postawić jednak bez pożyczki. Niby sprawy nie ma, ale nie w rozumieniu unijnego prawa. Taka gwarancja zaliczana jest do pomocy publicznej i powoduje, że dziś słyszymy o 3 mld zł. Zresztą, to jest szersza sprawa. Jakoś nie ma wielkiej burzy, kiedy o państwową kasę biją się banki czy firmy motoryzacyjne - tak jak teraz w USA. Kiedy jednak o pomoc proszą stocznie, zaraz zaczyna się używanie. Ale jestem ostatni, który by powiedział, że stocznie powinny być na garnuszku państwa. Pomoc publiczna to ostateczność. Budowanie statków ma sens wtedy, kiedy się potrafi na tym zarabiać.

Ale to już dzisiaj bez znaczenia. Państwowa pomoc, słuszna czy niesłuszna, was wykończyła. Stocznia Gdynia dokończy do maja ostatnie trzy statki i będzie zamknięta. Co stanie się z załogą?

- Mam nadzieję, że stoczniowy majątek znajdzie nabywcę, który szybko zacznie tu budować nowe statki. A to będzie oznaczało, że pracownicy produkcyjni, może i projektanci, będą tu dalej pracować, tyle że dla firmy z innym szyldem.

Wie pan jednak, że nie ma szans, by nowy inwestor przyjął wszystkich pracowników.

- Przyznaję: zatrudnienie 100 proc. załogi to mało realny scenariusz. Najtrudniej będzie pracownikom administracji, handlu, księgowości. Ale prawda jest taka, że restrukturyzacja czekałaby stocznię i tak, i tak. Wynikało to z różnych analiz. Taka jest smutna prawda - stocznie w Europie Zachodniej zatrudniają mniejszą liczbę osób i są bardziej efektywne.

Znów jakbym słyszał menedżera, a nie związkowca.

- Może tak - ja nie jestem bujającym w obłokach marzycielem. I jeśli wiem, że nie można zapewnić wszystkim etatów, to wiem również, że trzeba zrobić wszystko, by ci, którzy pracę tracą, nie zostali bez środków do życia. Dzięki negocjacjom z rządem każdy, kto pracował w stoczni, otrzyma odszkodowanie - od 20 do 60 tys. zł na rękę, w zależności od stażu pracy. Dodatkowo przez sześć miesięcy od rozwiązania umowy będzie miał osłonę socjalną - kursy, szkolenia i co miesiąc zasiłek w wysokości dwóch minimalnych pensji.

Posłowie PiS głosowali przeciwko specustawie stoczniowej, która to wszystko reguluje. Straszyli, że powstanie tu osiedle mieszkaniowe, bo stoczniowy majątek będzie mógł kupić każdy, nie tylko inwestor z branży stoczniowej.

- Nienawidzę, gdy ktoś na losie stoczniowców robi politykę. Poseł Jacek Kurski doskonale wie, że rząd nie może wprowadzić żadnych ograniczeń do przetargów na stoczniowy majątek - to był jeden z warunków Brukseli. Ja wierzę w rozsądek inwestorów. Co innego można robić w suchym doku, niż budować statki? Przecież nie hodować karpie. Zgoda, oprócz statków może i będzie się tu produkowało wieże do elektrowni wiatrowych czy części mostów. Ale te zajęcia też dadzą pracę naszym ludziom.

Ale przecież jest kryzys, przedsiębiorcy myślą o cięciu kosztów, a nie o nowych inwestycjach.

- No i to jest teraz nasza główna bolączka. Chcemy, by minister skarbu Aleksander Grad, odpowiedzialny za ten cały proces, nieformalnie wysondował potencjalnych inwestorów. Sprawdził, na co realnie może teraz liczyć. Może się np. okazać, że teraz będą chętni tylko na dzierżawę, a nie na zakup tego terenu. A specustawa daje możliwości, by na taki układ pójść. I będziemy się domagać, by Grad i podlegli mu ludzie takie rozmowy prowadzili. I tak jak zawsze, wierzę, że nie będziemy musieli palić w tym celu opon pod ministerstwem.

Rozmawiał Mikołaj Chrzan
{jathumbnail off}
1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 3.6182 3.6912
EUR 4.2232 4.3086
CHF 4.5137 4.6049
GBP 4.8868 4.9856

Newsletter