- Pańskim znakiem firmowym są wyprawy na tratwach. Co jest w nich takiego, że je pan pokochał?
- No tak, zastanawiałem się nad tym wiele razy. Ludzie mówią: - Przeczytałeś „Kon-Tiki” i chciałeś popłynąć jak Heyerdahl. To nie do końca tak. Książkę, owszem, przeczytałem i byłem nią oczarowany. I jako konstruktor, ktoś, kto wyrósł w kręgu drzewiarstwa – mój ojciec był inżynierem technologii drewna, więc wychowałem się na tartakach i to wszystko: cięcie, pnie, suszenie, było w mojej głowie – zacząłem sobie uświadamiać, że mógłbym taką tratwę zbudować. Jachtu bym nie potrafił, zresztą na taką budowę trzeba mieć zgodę dziesięciu komisji, jacht klubu, PZŻ itd. A tratwa to była rzecz niejako poza konkursem. Jak ją zacząłem budować, nikt nie pytał, czy mam uprawnienia konstruktora. Przez tę dziwną oryginalność, wszedłem w te tratwy. A propos, przyjaciel przysłał mi CD o tratwie wnuka Heyerdahla, Tangaroa, którą płynął śladami dziadka. No i na tej płycie zamieszczone są wypowiedzi polskich żeglarzy. Kto w Polsce może opowiadać o wyprawie na tratwie? No, etatowo Krzysztof Baranowski i nie można mieć do niego pretensji, to chłopak sprytny i obrotny i wszędzie się dostanie. Następnie jakiś sędzia regatowy od finnów czy kadetów. Oraz jakiś zupełnie nieznany człowiek. Nie chodzi o to, że ja mam monopol na pisanie o tratwach, ale warto zastanowić się, dlaczego akurat ci ludzie, jaki jest tego mechanizm?
- W jednym z wywiadów mówi pan, że jeżeli chodzi o tratwy jest pan sam dla siebie autorytetem. A kto jest dla pana wzorem żeglarza?
- Wzorem dla mnie, jeżeli chodzi o samotne żeglarstwo, jest Joshua Slocum. Wzorem żeglarza Ernest Shackleton, który uratował całą swoją załogę, wywożąc ją, w potwornych warunkach, na szalupach. I oczywiście Mariusz Zaruski. W pewnym stopniu takim wzorem jest też Władysław Wagner, który mając 20 lat opłynął świat. A u nas sławiło się Leonida Teligę, który nie był żadnym bohaterem: dwudziesty piąty człowiek, który opłynął świat! To nadmuchany, komunistyczny produkt propagandy sukcesu, popierany i subsydiowany przez państwo, członek partii.
- A we współczesnym polskim żeglarstwie jest ktoś, kogo pan bardzo ceni?
- Ze współczesnych, nasz znakomity regatowiec Mateusz Kusznierewicz. Uważam, że jego osiągnięcia są bezdyskusyjne. Oczywiście, są to małe łódki, jest to pływanie na redzie i trudno go porównywać z żeglarzami typu Roman Paszke, którzy dokonują spektakularnych rzeczy. Ale jego złoty medal olimpijski i inne tytuły, to są wyczyny bez precedensu.
- A Zbyszek Gutkowski, który jako pierwszy Polak płynie w Velux 5 Oceans?
- Aż tak tego nie śledzę, ale jeżeli skończy ten rejs, to jest to bezdyskusyjnie wielki wyczyn, oklaski!
- Poza tratwami, kojarzone z panem jest również samotne pływanie…
- Jestem fanatykiem samotnego pływania…
- No właśnie, więc odpowiedź na nasze następne pytanie: „Czy woli pan wyprawy z załogą czy samotne?”, wydaje się oczywista.
- Nie wiem, czy chcecie panowie słuchać o tej niesmacznej aferze ze zwolnioną załogą?
- Właśnie mieliśmy o nią spytać! Opinie na forach internetowych są takie, że z Urbańczykiem się trudno pływa, że ma ciężki charakter.
- Ja się z tym całkowicie zgadzam. Ale nie traktuję tych rzeczy śmiertelnie poważnie. Henio Jaskuła na pytanie o nieopłynięcie Przylądku Horn się trzęsie, bo nie ma nic oprócz tego. Ja natomiast traktuję to wszystko mniej poważnie. Ale zgoda – mam trudny charakter. Prowadziłem jako wynajęty kapitan wielki szkuner Morning Star i przechodziliśmy przez bardzo niebezpieczne wody. Wystawiłem człowieka w nocy na oko, mówię: - Patrz, jak jest coś białego, to znaczy, że wchodzimy na rafę, a jak na nią wejdziemy, to nas nie ma. Ja wychodzę po pół godzinie, a ten człowiek leży w kokpicie i śpi! Uderzyłem faceta. Ale tak należało zrobić, to nie ma nic wspólnego z trudnym charakterem. Swoje życie powierzyliśmy gówniarzowi, a on zasnął! Jeżeli mówię ludziom, że na moich rejsach się nie pije, a ktoś wyciąga buteleczkę, to wywalam ją za burtę. Bo w razie tragedii pierwsze pytanie Izby Morskiej będzie: „Jak bardzo byliście pijani?”. Stąd opinia „trudnego” człowieka. Na budowie, bo w Stanach tym się zajmuję, gdy ktoś nie ma na wysokości zapiętego pasa – wyrzucam natychmiast. On mi, że żonę w Meksyku zostawił i że głodne dzieci, a ja mu na to, że dureń się zabije, a ja za niego odpowiadam.
- Ale to ów trudny charakter jest powodem, że woli pan pływać samotnie? Przypomnijmy, że w 2006 roku, kiedy ponownie pokonywał pan Bałtyk w pół wieku po wyprawie Nordy, cała załoga zeszła na ląd...
- Nie, to są dwie odrębne rzeczy. Nigdy się nie odżegnuję od pływania załogowego. I nawet po tej potwornej awanturze z „dezerterami”, nie powiedziałem sobie „nigdy więcej”. Chętnie popłynę z ludźmi, nie ma sprawy. Pytanie: czy jestem samotnikiem, a więc, jak to się nazbyt często mówi żeglarzem-samotnikiem? Nie, to błędne pojęcie, wynikające z niezrozumienia tego wyrażenia. Samotnik to ktoś, kto stroni od ludzi, który się izoluje. Jeżeli żeglarz płynie samotnie, nie można nazywać go samotnikiem, bo on „w cywilu” może być duszą towarzystwa! Ja też nie jestem samotnikiem, w czasie rejsu, kiedy płynę sam, jestem po prostu samotnym żeglarzem!
- Ale nie do końca był pan samotny na swoich jednostkach, bo w wielu wyprawach towarzyszył panu kot Myszołów.
- Myszołów zdobył wręcz kosmiczną sławę dzięki książce „Myszołów – kot wspaniały” oraz relacjom żeglarskim do amerykańskich czasopism. Żeglował ze mną dookoła świata na Nord V. Uszyłem mu specjalne szelki, żeby nie wypadł za burtę.
- Miał chorobę morską?
- Nie. Jego dama, Barbakanka, którą czasami zabieraliśmy w rejs z żoną, chorowała. Podczas sztormu zaszywał się w swoją kocią bakistę i nie wykazywał jakiegoś zaniepokojenia. Zazwyczaj spał na śpiworze. Miał taką cechę, że wyczuwał ląd. Stał przy burcie, węszył, miauczał… Dożył pięknego wieku kilkunastu lat. Odszedł na moich rękach, patrząc na Pacyfik.