Inne

- Zatrzymajmy się na chwilę w tym miejscu. Współczesny, szczególnie młody czytelnik „Naszego MORZA”, może sobie pomyśleć, że opowiada pan o czasach takich samych jak dzisiaj, tylko dziejących się pięćdziesiąt lat wcześniej. Ale to przecież nie była ta sama rzeczywistość. Jeśli pański program się ukazywał, to znaczy, że ówczesna komunistyczna władza uznała, że jest im potrzebny. Jak to z tym było? Miał pan swobodę wyboru tematów?

- Absolutnie tak. Dbał o to wspomniany już red. Maciej Zimiński. Ten od „Niewidzialnej Ręki”, „Ekranu z bratkiem”, „Pankracego”, czy mądrych, chętnie oglądanych „Dobranocek”

- A co z cenzurą? Nie było ingerencji?

- Żadnych.

- A nacisków, aby zaprosić do programu tego czy innego ważnego towarzysza?

- Zdarzały się, na niższym szczeblu, ale na szczęście potrafiłem sobie z tym poradzić.

- Słowem „Latający Holender” nie był tubą propagandową socjalistycznej gospodarki morskiej?

- Tak powiedzieć nie można. Przyznam się szczerze, że ja do tej pory jestem zdumiony tym, co zrobił PRL w zakresie gospodarki morskiej. Ponad 170 statków, w samym PLO, połączenia liniowe z całym światem, 140 nowoczesnych statków rybackich łowiących na najważniejszych łowiskach naszego globu, budowa Portu Północnego w Gdańsku, drugie miejsce na świecie w budowie przemysłowych statków rybackich – to była jakaś kontynuacja i rozwinięcie na wielką skalę przedwojennych tradycji Polski Morskiej, idei Eugeniusza Kwiatkowskiego. Myśmy byli entuzjastami tych projektów. Nikt nas nie musiał namawiać do ich propagowania. Oczywiście z widzów naszego programu rekrutowały się potem także kadry dla PLO, czy innych polskich armatorów i przedsiębiorstw gospodarki morskiej, ale nie było tak, że program powstał tylko po to.

- Ale mówiło się, że „Latający Holender” jest pod szczególną opieką ówczesnego szefa Telewizji Polskiej, wszechwładnego Macieja Szczepańskiego, zwanego „Krwawym Maciusiem”. Podobno program miał być jego oczkiem w głowie. Zbudował nawet na wasze potrzeby Pogorię. Byliście chyba jedynym programem na świecie z własnym żaglowcem. Tak było rzeczywiście? Był pan pupilkiem „Krwawego Maciusia”?

- Zaraz, zaraz. Wykorzystywałem dla wychowania morskiego młodzieży magię telewizji, co jest do dziś przez renomowane Sail Training Association International uznawane za fenomen w całej Europie. W 1971 roku, na Generale Zaruskim, kapitan Adam Jasser wymyślił Bractwo Żelaznej Szekli, które miało się zająć wychowaniem morskim młodzieży. Przyszedł z tym do mnie i od tego momentu „Latający Holender” stał się programem realizującym ten pomysł. Członkami Bractwa zostawali widzowie programu, którzy rozwiązywali zadania publikowane na antenie. Wśród nich byli nawet chłopcy z poprawczaka w Malborku. Wierzyliśmy, że morze może mieć istotny wpływ na ich wychowanie. To była wspaniała idea. Uczestniczyli w naszej akcji letniej i rejsach morskich. Na obozach żeglarskich „Latającego Holendra” wykładowcami i oficerami w czasie rejsów byli najlepsi polscy żeglarze i żeglarki, jak choćby Krystyna Chojnowska-Liskiewicz, czy Krzysztof Baranowski i Michał Sumiński. W pewnym momencie to się tak rozwinęło, że okazało się, iż taniej będzie zbudować własną jednostkę niż czarterować obce. To musiał być żaglowiec zaprojektowany do inicjacji morskiej, specjalnie dla ludzi nieprzygotowanych żeglarsko, bezpieczny i prosty w obsłudze. Adam Jasser wspólnie z Krzysztofem Baranowskim, poszli do Szczepańskiego, który sam był pasjonatem żeglarstwa i przekonali go do tego projektu. Żaglowiec ostatecznie zaprojektował Zygmunt Choreń. Tylko pieniądze na budowę Pogorii były z nieprawego łoża. Wie pan skąd?

- Pewnie, że wiem. Zostały wydzielone z pieniędzy przeznaczonych na pielgrzymkę papieża Jana Pawła II do Polski w 1979 roku.

- Pogoria była budowana jako projekt pilotażowy budowy żaglowców w Polsce. Od niej wzięła początek linia polskich żaglowców takich jak Iskra, Kaliakra, czy Dar Młodzieży, a później zapoczątkowana przez najszybszy dziśMir, seria fregat dla Szkół Morskich, St. Petersburga, Odessy, Kaliningradu czy Władywostoku. Z tego więc też wynika, że wszystkie zaprojektowane czy przebudowane przez Chorenia, od Pogorii począwszy, żaglowce, które teraz pływają po świecie wywodzą się z pomysłu Bractwa Żelaznej Szekli!

- Ale Pogoria pływała w barwach Bractwa tylko bodaj jeden sezon.

- Bodaj dwa. Wynikało to z tego, że doszło do zmiany władz Radiokomitetu. Nowi wodzowie telewizji jak ognia bali się schedy po Szczepańskim. A opowiadano, że Pogoria jest jego prywatnym, luksusowym jachtem. Miały tam wisieć oryginalne obrazy Malczewskiego, funkcjonować harem, marmurowe łazienki, a nawet boks dla koni. Oczywiście było to wszystko wyssane z palca, ale telewizja postanowiła pozbyć się żaglowca i podarowano go Polskiemu Związkowi Żeglarskiemu. Wykorzystał go potem Krzysztof Baranowski na potrzeby swojej Szkoły pod Żaglami, a dziś eksploatuje Sail Training Associaton Poland.

- Tak czy owak „Latający Holender” okazał się sukcesem. Spodziewał się pan tego?

- Powiem nieskromnie, że tak. To musiało wypalić. Morze było atrakcyjnym tematem, miałem na Wybrzeżu duże zaplecze i świetnych współpracowników – redaktorów Jurka Micińskiego i Stanisława Ludwiga, komandora Rafała Witkowskiego, a także urodzonego gawędziarza, kapitana Wojciecha Zaczka. Okazało się, że nawet w tamtych czasach można było znaleźć dla siebie niszę, w której można znakomicie funkcjonować i robić coś pożytecznego.

- Mocną stroną „Latającego Holendra”, być może nawet najmocniejszą, była część edukacyjna. Poza tym, że zapraszał pan ludzi morza, mówił o gospodarce morskiej, że śpiewano szanty, w każdym programie były publikowane zadania z nawigacji, geografii czy biologii morza. Ile osób systematycznie je rozwiązywało?

- W szczytowym momencie było około 3 tysięcy po jednym odcinku. W sumie w ciągu 26 lat brało w tym udział około 100 tysięcy ludzi. Każdego roku wybieraliśmy 100-150 osób, które trafiały na letnie obozy żeglarskie. Kilkaset z nich znalazło później zatrudnienie w gospodarce morskiej. Wielu zaznaczyło się także w innych dziedzinach. Myślę zresztą, że to był największy sukces „Latającego Holendra”. Wychowanie grupy odpowiedzialnych i rozumiejących czym dla Polski jest morze, ludzi. Ludzi, którym chciało się chcieć. Wspomnę tu nazwisko prof. Andrzeja Urbanika, szefa Katedry Radiologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, który jest jednocześnie guru polskich globtroterów i podróżników. To on zbadał ekshumowane niedawno ciało generała Władysława Sikorskiego i orzekł, że nie został zamordowany. A prof. Marian Zembala, transplantolog, dyrektor słynnego Śląskiego Centrum Chorób Serca w Zabrzu, następca prof. Religi? Wzięty, wrocławski architekt Tomasz Sołowij, późniejszy Kaphornowiec i ojciec Pawła, kadrowego Lasserowca, czy Andrzej Superat pasjonat morza, fotografik, właściciel salonów FUJI. To wszystko są wychowankowie „Latającego Holendra” i Bractwa Żelaznej Szekli. Dla mnie zawsze najważniejsze było, aby wpajać młodzieży świadomość morską, nawet jeśli większość z tych młodych ludzi ostatecznie nie wybierze morza jako miejsca pracy.

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 4.0048 4.0858
EUR 4.2823 4.3689
CHF 4.3852 4.4738
GBP 4.9827 5.0833

Newsletter