Inne

Miał 61 lat, kiedy po raz pierwszy pokonał Pacyfik na tratwie. Miał 70, kiedy zrobił to po raz drugi. A 73 lata, kiedy wyruszył przez Atlantyk. Przypominamy historię jednego z największych żeglarzy w historii – Williama Willisa.

Postać Williama Willisa jest w Polsce szerszej nieznana. Od czasu do czasu tylko Andrzej Urbańczyk, sam równie wybitny żeglarz co Willis, stara się przybliżyć nam jego sylwetkę. Poświęcił mu nawet książkę - „William Willis. Żeglarz niezłomny” - wydaną czterdzieści lat temu w serii „Miniatury morskie” i obszerne fragmenty swojego, trzykrotnie już wznawianego (ostatnio przed rokiem), bestselleru „Szalone eskapady” (za jego pozwoleniem publikujemy przy tym artykule zdjęcia pochodzące z obu książek – za co mu serdecznie dziękujemy, publikacje te były też podstawą niniejszego tekstu).

William Willis ma w sobie coś z głównego bohatera słynnego utworu Ernesta Hemingwaya „Stary człowiek i morze”. Z takim samym uporem wyruszał w morze. Żeby udowodnić, że pomimo wieku, nadal jest coś wart. A może jednak nie? Może pchało go tam coś innego? Co? Może w ogóle nie ma sensu stawiać takich pytań?

Warto przyjrzeć się bliżej losom tego niezwykłego człowieka. Jedno jest bowiem pewne. Nie ma chyba w dziejach żeglugi drugiego równie upartego żeglarza. A ponadto, w jego historii można także odnaleźć polski wątek.

Lepszy od Heyerdahla

William Willis urodził się 19 sierpnia 1893 roku w Hamburgu, z ojca Niemca i matki Czeszki. Wychowany w ruchliwym, portowym mieście, od najmłodszych lat marzył o pływaniu po morzach i oceanach. Swoją pierwszą większą podróż odbył mając zaledwie 15 lat. Zaciągnął się na statek, którym przepłynął Atlantyk. Do domu wrócił po niemal roku, żądny nowych przygód. Znowu więc zamustrował na statek, którym dotarł do Stanów Zjednoczonych.

Tam zszedł na ląd. Przez trzy kolejne lata pracował oszczędzając każdy cent, aby w końcu, w 1912 roku, sprowadzić do USA swoją matkę i trzech młodszych braci. „(...) Pracowałem z łopatą czy siekierą w rękach, rąbałem gigantyczne drzewa w lasach Północnego Zachodu, ładowałem tysiące statków, zbierałem plony z nieskończonych pól od San Jose do Dakoty. Budowałem wieże wiertnicze, gdy w Teksasie szalała gorączka naftowa. Pracowałem w pocie czoła. To zostało zapisane w mojej duszy. Zawsze jednak wracałem na morze”.

Willis służył Neptunowi przez wiele lat pływając po wielu morzach. Kiedy dobrnął do wieku, w którym większość z nas zwykle zasiada w kapciach przed telewizorem, postanowił dokonać rzeczy, którą przed nim zrobił tylko jeden człowiek. Thor Heyerdahl w 1947 roku przepłynął Pacyfik tratwą Kon-Tiki, aby udowodnić, że takie podróże mogły się odbywać przed wiekami i że dzięki nim zasiedlono wyspy Oceanii.

alt

Wyprawa Willisa wydawała się czystym szaleństwem. Zamierzał pokonać Ocean Spokojny na trasie dłuższej od odbytej przez Heyerdahla. I to na dodatek samotnie! Przypomnijmy, że załogę Kon-Tiki stanowiło sześciu młodych ludzi. Tymczasem Willis miał już 61 lat. Nic zatem dziwnego, że pierwszą i być może największą przeszkodą do realizacji pomysłu, była jego żona. Kiedy zdołał ją przekonać, wszystko stało się możliwe.

W styczniu 1954 roku Willis wylądował w Ekwadorze. Rozpoczął tam poszukiwanie budulca do tratwy. Po dwóch miesiącach wybrał siedem pni drzewa balsa, które postanowił użyć do budowy. 22 czerwca 1954 roku z Callao w Peru, Willis wyruszył w swój wielki rejs.

Tratwa z żaglem nosiła nazwę Seven Litte Sisters. Oprócz żeglarza na pokładzie była kotka i papuga. Willis zabrał ze sobą m.in. dłubankę indiańską (jako łódź ratunkową), zapasowe żagle i liny, dwie kuchenki naftowe i wędki do połowu ryb. Poza tym miał do dyspozycji m.in. dwa kompasy, sekstant, lornetkę, nadajnik krótkofalowy i radioodbiornik. Do tego zapasy żywności, wśród której nie było ani grama mięsa, bo Willis był wegetarianinem. Na tratwie znalazło się też miejsce na 500 litrów wody.

Próby z tratwą oraz usilne prośby żony zmusiły żeglarza do zmiany planowanej trasy. Skrócił ją z Callao-Australia na Callao-Samoa.

alt

Od samego początku było jasne, że żegluga tratwą nie będzie łatwa. Co innego jednak teoria, co innego praktyka. Już pod koniec pierwszego miesiąca rejsu, 12 lipca, wyprawa omal nie zakończyła się tragicznie. Willis wypadł za burtę w trakcie połowu ryb i tylko łutowi szczęścia zawdzięczał, że udało mu się wrócić na pokład jednostki.

Nie było to jedyne dramatyczne wydarzenie w czasie tej podróży. Już po minięciu Wysp Galapagos żeglarz zapadł nagle na chorobę, która objawiła się gwałtownym bólem żołądka. Być może był to wynik skąpej diety i jedzenia surowych ryb, bo okazało się, że obie kuchenki gazowe nie działały. Willis był tak osłabiony, że zaczął nadawać sygnały SOS.

Na szczęście ból przeszedł i pomoc okazała się niepotrzebna.

6 sierpnia, czyli w 6 tygodni po starcie, Willis stwierdził, ku swojej rozpaczy, że uszkodzeniu uległa większość z dwudziestu zabranych beczułek ze słodką wodą. Wyciekła do oceanu, a zostało jedynie 151 litów. Musiał zacząć mocno oszczędzać. Miesiąc później, 5 września, żeglarz dotarł do miejsca, w którym swoją wyprawę zakończył Heyerdahl. Zrobił to sam i w dodatku o 28 dni szybciej niż jego sławny poprzednik.


Trzy dni później, na pokładzie Seven Little Sisters znowu doszło do nieszczęśliwego wypadku. Willis spadł z masztu, z wysokości 5 metrów, na pokład i ciężko się poturbował. Na dodatek pojawiły się kłopoty ze wzrokiem. Żeglarz niemal przestał widzieć. Jakby tego było mało, jego kotka wpadła do oceanu i musiał ją ratować rzucając się do morza.

Po tych wszystkich przygodach, Willis z westchnieniem ulgi przyjął widok Wysp Samoa - cel swojego rejsu - zwłaszcza, że tratwa zaczęła się już powoli rozpadać. Wywołał ląd przez radio, ale nikt nie pojawił się, aby go podjąć. 14 października postanowił sam, przy pomocy łodzi ratunkowej, podpłynąć do lądu. Wtedy dopiero pojawił się statek. Okazało się, że żaden z jego radiowych komunikatów nie został odebrany i uznano go za zaginionego.

Willis spędził na Pacyfiku 115 dni i przepłynął 6,7 tys. mil morskich. Zrealizował swoje wielkie marzenie. Szybko jednak uznał, że to za mało.

Teraz Australia

Do kolejnej wyprawy Willis przygotowywał się jeszcze staranniej niż do poprzedniej. Nową tratwę, którą nazwał Age Unlimited zbudował ze stali. Wyposażenie zabrał podobne do tego z pierwszego rejsu. Planował popłynąć starą trasą z Callao w kierunku Wysp Samoa, ale nie poprzestać na ich osiągnięciu. Teraz celem miała stać się Australia, a ściślej Sydney.

Podróż rozpoczęła się 5 lipca 1963 roku. Willis miał już 70 lat! Odważył się na coś, czemu nie podołaliby znacznie młodsi od niego. Ale jemu chyba o to chodziło. Chciał udowodnić, że życie nie kończy się wraz z osiągnięciem określonego wieku.

Druga przeprawa przez Pacyfik wcale nie okazała się łatwiejsza. Wadą Age Unlimited był jej niewielki ciężar. Tratwa ważyła 6 ton, czyli dwa razy mniej niż Seven Little Sisters. Ocean dosłownie bawił się nowym wehikułem Willisa rzucając go po falach. Tym bardziej, że uszkodzeniu uległy stery, czyniąc tratwę niesterowalną.

Kiedy Willis próbował je naprawić siedząc w łodzi ratowniczej, zerwała się linka, którą była ona połączona z tratwą. Ledwo zdołał ją dogonić wiosłując z całych sił. Jak sam potem wyznał: - Na szczęście główny żagiel nie był wciągnięty. Gdyby nie to, nie dognałbym tratwy.

Pomimo przeszkód podróż trwała. Pod koniec października był już dłużej w morzu niż w trakcie poprzedniego rejsu. I wtedy Age Unlimited napotkała sztorm o takiej sile, że jej kapitan musiał nadać radiem wołanie o pomoc SOS. Na szczęście jednak i z tych tarapatów udało się wyjść cało. Tratwa została wyrzucona na brzeg jednej z wysepek wchodzących w skład Wysp Samoa. Było to 11 listopada 1963 roku po 7,5 tys. mil morskich pacyficznej żeglugi.

Nie był to jednak koniec podróży. Żeglarz, po kilku miesiącach, które spędził dochodząc do sił i remontując swoją tratwę, 26 czerwca 1964 roku odbił od brzegu, aby dokończyć rejs do Australii. Niestety, prąd zniósł Age Unlimited na północ od zaplanowanej pierwotnie trasy, w kierunku nie Sydney, ale Townsville. Pogoda także nie dopisywała. Właściwie cały czas trwał sztorm.

I znowu na pokładzie Age Unlimited o mały włos nie doszłoby do tragedii. W czasie refowania żagli Willis stracił równowagę i uderzył plecami o maszt tak silnie, że aż stracił przytomność. Po odzyskaniu świadomości stwierdził, że nie ma czucia w nogach. Wczołgał się do swojej prowizorycznej chatki na pokładzie, nie bardzo wiedząc co teraz począć. Leżał tak sześć dni i nocy. - Nie jestem z tych, którzy lubują się obnosić ze swoimi boleściami, lecz w owych chwilach byłem gotów krzyczeć z bólu i trwogi - wspominał później to wydarzenie.


Przetrwał. Powoli odzyskał czucie w nogach, zaczął odzyskiwać siły. W pewnej chwili niespodziewanie jego tratwa napotkała angielski statek. Willis poprosił jego załogę, aby poinformowała świat o spotkaniu z nim. Niczego więcej nie chciał. Potem pojawiło się nowe niebezpieczeństwo – Wielka Rafa Koralowa. Age Unlimited mogła sie o nią bez trudu rozbić. Na szczęście udało się przejść obok i na początku września, po 75 dniach żeglugi (w sumie 205) i przebyciu łącznie 10 tysięcy mil morskich żeglarz stanął na australijskim lądzie.

Atlantycki grobowiec

W dwa lata po wyprawie Age Unlimited Willis ogłosił nowy pomysł. Postanowił przepłynąć samotnie Ocean Atlantycki na małej, 3,5 metrowej zaledwie żaglówce, która niosła 10 metrów kwadratowych żagla. Nazwał ją, jakże adekwatnie, Little One. Ten projekt był już igraniem z losem. Nie tylko ze względu na wiek - Willis miał 73 lata - bo już udowodnił, że to nie jest przeszkoda, ale ze względu na przepuklinę. Lekarze zalecali operację. On nie skorzystał.

Little One wyszła w morze 22 czerwca 1966 roku. Trasa: Nowy York – Plymouth. Planowany czas: 70 dni. Wyprawa się jednak nie udała, bo zgodnie z przewidywaniami lekarzy, dała o sobie znać przepuklina. Kiedy jednak jacht napotkał na swojej drodze holenderski statek, który chciał zabrać żeglarza, ale zostawić jego jednostkę na oceanie, Willis odmówił i popłynął dalej. Kolejny napotkany statek, po tysiącu mil morskich żeglugi, zdecydował się zabrać Willisa i jego jacht, więc żeglarz przystał na to. Po operacji przepukliny lekarze orzekli, ze dalsza zwłoka mogła go kosztować życie.

Nie poddał się jednak. Rok później, 30 czerwca 1967 roku, na tej samej łódce wyruszył z Long Island w kierunku Europy. Po jakimś czasie na jachcie zaczęło brakować żywności, natrafił też na huragan. Little One wypatrzyli członkowie załogi polskiego trawlera Belona należącego do świnoujskiej „Odry”. Statek szedł na łowiska u wybrzeży amerykańskich. Jego kapitanem był Józef Rożniakowski. 27 września 1967 roku około godz. 18 Belona podjęła na pokład niezwykle wyczerpanego żeglarza i oczywiście jego ukochaną łódkę. Był to jego 90 dzień w morzu.

Willis dobrze czuł się na pokładzie polskiego statku. Rybacy go polubili. Wyremontowali mu nawet jacht, czym bardzo się wzruszył. 5 października okręt U. S. Coast Guard przejął żeglarza wraz z jego jachtem na swój pokład. Załoga Belony prosiła Willisa, aby już więcej nie próbował samotnie przepływać oceanu. Żeglarz nie dał jednak jednoznacznej odpowiedzi. Do „Odry” wysłał zaś list, w którym podziękował załodze polskiego trawlera za pomoc i opiekę.

Willis nie posłuchał rybaków z Belony. 1 maja 1968 roku, ponownie z Long Island, wyruszył znowu na Atlantyk na swoim jachcie Little One. Po dwóch tygodniach żeglugi, około 360 mil morskich od amerykańskich wybrzeży napotkał irlandzki statek. Jak potem twierdzili członkowie jego załogi, wszystko było w porządku zarówno z Willisem, jak i jego jachtem. Niestety, były to ostatnie pewne wiadomości jakie o nim mamy. Nikt więcej nie widział żeglarza.

Kiedy Willis nie dawał znaku życia, po trzech miesiącach od rozpoczęcia wyprawy, uznano go za zaginionego i zaczęto szukać. 20 września 1968 roku, 312 mil morskich na zachód od Irlandii, radziecki trawler SRT-4486 napotkał na wpół zatopiony, rozbity jacht Willisa bez żeglarza na pokładzie. Szczątki łódki zabrał wracający do Kaliningradu inny statek Jantarnyj.

Po zbadaniu zachowanego dziennika jachtowego, okazało się, że ostatni zapis został zrobiony 21 lipca 1968 roku. Znaleziono też notatkę, niezrozumiałej treści, z której niewiele dało się odczytać. Wszystko wskazuje, że Willis zginął w czasie sztormu.

Trudno sobie wyobrazić, co myślał ten wielki żeglarz w ostatnich chwilach swojego niezwykłego życia. Jednego możemy być jednak pewni. Zapewne nie żałował, że umiera na morzu.

Tomasz Falba

1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 3.6182 3.6912
EUR 4.2232 4.3086
CHF 4.5137 4.6049
GBP 4.8868 4.9856

Newsletter