Inne

Smród i stłoczenie nie były jednak najgorszymi rzeczami, jakie mogły się trafić pod pokładem statku śmierci. Gorsze było spotkanie z kryminalistami. Na Kołymę wysyłano bowiem nie tylko więźniów politycznych, czy zwykłych ludzi posądzonych o rzekome przewinienia wobec władzy sowieckiej, ale również autentycznych zbrodniarzy – morderców czy gwałcicieli. Znęcali się oni nad politycznymi, na co mieli ciche, a nieraz i jawne przyzwolenie władz, bo ich pospolite przestępstwa uważane były za mniej niebezpieczne dla ustroju.

alt

Byliśmy pod pokładem. Przed nami piętrzyły się drewniane prycze. Stałam w rogu, mając pod stopami worek z moim futrem. Gdy statek odbijał od nabrzeża, słychać było ponure śpiewy, kroki tańczących i wymioty. W mroku ze wszystkich stron wyciągały się ręce w moją stronę. Jedna zdarła chustę, którą miałam na głowie, inne próbowały zerwać ze mnie sweter. I wyszarpnąć mi worek. Walczyłam po omacku w mroku nocy i mojej ślepoty (…) Czułam smak krwi. Wiedziałam, ze jakoś muszę dotrzeć do grodzi, żeby się o nią oprzeć plecami. (…) Brygadzista przegrał w karty przydział chleba dla brygady. Jego bandziory zrobiły sąd i uznały, że jest winny. Dosłownie go pocięto nożami. Kawałki jego mózgu leżały na deskach.” - zapamiętała inna ze skazanych.

alt

Kobiety były zresztą bardziej narażone na okrucieństwo kryminalistów niż mężczyźni. W jednej z relacji możemy przeczytać: „W 1944 roku przetransportowano na Kołymę kilkaset dziewczyn. Należały do tak zwanych ukazników, skazanych na łagier z powodu nieusprawiedliwionej nieobecności w zakładzie produkującym na potrzeby wojska albo podobnego wykroczenia. (…) Kryminaliści, którzy stanowili większość ludzkiego ładunku na tym statku, mieli w ładowni wolną rękę. Przedarli się przez gródź do części dla więźniarek i zgwałcili wszystkie, które im się podobały. Kilku więźniów, którzy chcieli ochronić kobiety, zakłuto. (...) Pewnemu kryminaliście, który przywłaszczył sobie kobietę wybraną przez herszta bandy, wykłuto oczy igłą. Gdy statek dopłynął do Magadanu i wyciągnięto więźniów z ładowni, okazało się, że piętnastu brakuje. Zabili ich kryminaliści podczas transportu, a żaden konwojent palcem nie kiwnął.

alt

Warto zwrócić uwagę na ostatnie zdanie. Konwojenci i załogi statków śmierci byli tak samo groźni dla więźniów znajdujących się pod pokładem jak kryminaliści. Nie tylko, że przymykali oczy na dziejące się zło, ale sami także korzystali z sytuacji, np. okradając ich, znęcając się nad nimi czy gwałcąc. W razie zaś wszczętego buntu, otwierali ogień. Strzelali także do tych, którzy próbowali uciec, kiedy statek znajdował się blisko japońskich wysp.

Zupełnie jak w Auschwitz

Według niektórych relacji, statki śmierci wykorzystywano czasem jako pływające trumny. Dosłownie. Odpływały od brzegu i były zatapiane w morzu wraz z więźniami. Wśród ofiar tych zbrodni mogli być także Polacy. „We wrześniu i październiku 1941 roku komisja lekarska z Magadanu pracowała w niektórych kołymskich łagrach górniczych i leśnych. W mieście pojawiła się długa kolumna ludzkich widm, które odprowadzono na statki. Widzący tę scenę, nie mogli uwierzyć, że to ludzie. Nie była to kolumna ludzi, lecz zwłok i korpusów. Większość nie miała nosów, ust i uszu. Bardzo wielu nie miało rąk albo nóg. Wśród nich znajdowała się tylko garstka Polaków, pozostali byli obywatelami Związku Radzieckiego. Komisja z Magadanu orzekła, że są niezdatni do pracy. W Magadanie mówiono, że tych ludzi utopiono, gdy statek był na pełnym morzu.” - wspomina jeden z więźniów Kołymy (warto tutaj przypomnieć, że podobny proceder miał miejsce także na Morzu Białym – pisaliśmy o tym w „Morzu tajemnic” w czerwcowym numerze „Naszego MORZA”).

Według różnych szacunków, spośród kilku tysięcy Polaków, o których wiadomo, że zostali skazani na pobyt w kołymskich łagrach, przeżyło zaledwie kilkuset. Wśród nich Ryszard Kaczorowski, ostatni prezydent RP na uchodźstwie, który zginął rok temu w katastrofie smoleńskiej. „Najpierw dotarliśmy do Chabarowska, później do Władywostoku, gdzie w obozie przejściowym czekaliśmy, aż barkami przetransportują nas na statek Dżurma. Załadowano na niego około siedmiu tysięcy więźniów. Płynęliśmy przez Cieśninę Tatarską tuż przy terenach należących do Japonii. Wszyscy więźniowie musieli wtedy zejść pod pokład. Zostaliśmy przykryci plandekami, tak by nikt się nie wydostał. Z braku powietrza straciłem wówczas przytomność. Po kilku dniach podróży statkiem, pod koniec lipca dotarliśmy do portu w Magadanie nad Morzem Ochockim. Stamtąd pieszo wyruszyliśmy do obozu przejściowego, gdzie skierowano nas do ogromnej łaźni. Przed wejściem do niej trzeba było zostawić wszystkie swoje rzeczy. Ja nie miałem wiele – koszulę i spodnie, które rozlatywały się na mnie, więc chętnie je zostawiłem. Ale widziałem ludzi, którzy ciągnęli za sobą walizki, a później nic do nich nie wracało. Wszystko to, co zostawiali więźniowie przed tą łaźnią, było segregowane i wysyłane do Rosji, zupełnie tak jak w Auschwitz. (…) Na szczęście na Kołymie przebywałem zaledwie trzy miesiące (w 1941 roku – red.). Pobyt tam przypłaciłem „tylko” uszkodzonym w kopalni kręgosłupem. Kiedy później trafiłem do wojska, każdy ruch karabinem sprawiał mi ogromny ból” - opowiadał w jednym z wywiadów.

Czego nie chciał wiedzieć Zachód?

System kołymskich obozów trwał od 1931 do 1957 roku. Przez cały ten czas arktyczne wody przemierzały statki floty GUŁagu. We wspomnianej na początku artykułu książce, Bollinger skrupulatnie wylicza frachtowce służące do przewozu więźniów. Opisuje także dokładnie, na tyle na ile to oczywiście możliwe, ich losy. Dżurma, Dalstroj, Feliks Dzierżyński, Sowietskaja Łatwija, Kułu, Indigirka to nazwy tylko tych najbardziej znanych. Każdy mógł zabrać na pokład jedorazowo kilka tysięcy więźniów. Ile dokładnie? Nie wiadomo. Bollinger oblicza, że wszystkie statki śmierci mogły w sumie przetransportować około milion ludzi.


Władzom Związku Sowieckiego zależało bardzo na tym, aby na Zachodzie nie odkryto do czego służą te statki. Kiedy w 1933 roku,w lodach Morza Czukockiego utknął parowiec Czeluskin z ekipą radzieckich polarników, Stalin nie zgodził się, aby pomocy udzielili im Amerykanie z pobliskiej Alaski. Na Zachodzie tłumaczono to rosyjską dumą. Dzisiaj wiemy, że powód takiego zachowania dyktatora był zupełnie inny. Niedaleko Czeluskina tkwił w lodach statek śmierci Dżurma z więźniami na pokładzie. Stalin bał się, że Amerykanie mogliby się przypadkowo na niego natknąć i odkryć jego ponurą tajemnicę. Podobno statek tkwił w lodach przez cała zimę i nikt ze skazańców nie przeżył.

Historia kołymskich statków śmierci kryje w sobie jeszcze wiele tajemnic. Jedną z nich jest pogłoska jakoby w katastrofie jednego z nich zginęło aż 12 tysięcy więźniów! Gdyby tak było, byłaby to największa tragedia morska w historii. Transport więźniów arktycznymi szlakami nie był bezpieczny. Lód czy sztorm mogły zatopić statek, a wraz z nim jego przymusowych pasażerów. Zdarzały się też pożary czy wybuchy, w których masowo ginęli więźniowie, o których w takich wypadkach zwykle nie pamiętano. Jeśli w ładowni pełnej ludzi pojawiał się ogień, zalewano ją po prostu nie dbając o skazańców.

Wybuchł pożar. Knajacy chcieli wykorzystać panikę, aby się uwolnić. Zepchnięto ich w kąt ładowni. Stawiali się, więc polewano ich wodą z sikawek, aby uśmierzyć bunt. Później o nich zapomniano. A przez ogień woda zawrzała. Nad Dżurmą długo unosił się odurzający zapach bulionu.” - tak brzmi relacja z jednego z takich wydarzeń.

Sowieci nie mogli wszystkiego kontrolować. Zwłaszcza pogody. A ta czasem przeszkadzała zachowaniu tajemnicy o statkach śmierci. W grudniu 1939 roku u japońskich wybrzeży wpadła na rafę, przewożąca ponad 800 więźniów Indigirka. Na jednostce były tylko dwie szalupy. Jedna się rozbiła, na drugą wsiedli członkowie załogi i konwojenci, po czym odpłynęli w bezpieczne miejsce pozostawiając skazańców na pastwę fal. Japończycy, którzy zorganizowali zakrojoną na szeroką skalę akcję ratowniczą, wydobyli z wraku tylko 28 żywych więźniów. Przy okazji odkryli kilkaset ciał. Byli zszokowani, ale władze radzieckie przekonywały ich, że byli to zwyczajni pasażerowie, rybacy wracający do domu, po zakończeniu sezonu połowowego.

Ile wiedział, albo raczej ile nie chciał wiedzieć Zachód na temat statków śmierci? Bollinger stawia to pytanie z całą ostrością. Przypomina, że jednostki te były w czasie drugiej wojny światowej remontowane w amerykańskich stoczniach, łącznie aż 24 z nich. Niektóre z wybudowanych w ramach pomocy dla ZSRR statków posłużyła potem do transportu więźniów. Amerykanie nie mogli nie wiedzieć jakiego charakteru jest komunistyczny ustrój w Rosji. Już w trakcie wojny pojawiły się pierwsze relacje na temat Kołymy. Były meldunki wywiadowcze, a także informacje od obywateli amerykańskich, którzy przeszli przez GUŁag.

Bollinger przypomina, że Amerykanie bywali także we Władywostoku. W 1937 roku w porcie tym przebywał krążownik Augusta, wraz z eskortującymi go okrętami. Dzisiaj wiemy, że tuż obok nich cumowały dwa statki śmierci. Czy marynarze ich nie widzieli? „Nie umiałem dojść do tego, z czego żyją (Rosjanie – red.), bo Władywostok nie jest portem handlowym” - wspomina jeden z Amerykanów.

Do najbardziej kuriozalnej sytuacji doszło jednak w maju 1944 roku, kiedy to stolicę Kołymy, Magadan odwiedził amerykański wiceprezydent Henry Wallace. O swojej podróży napisał książkę, w której przedstawił idealne wręcz warunki pracy panujące na rosyjskiej dalekiej Północy. ”Górnicy pracujący w obozach kołymskich to krzepcy, potężnie zbudowani młodzi mężczyźni, którzy na Daleki Wschód przybyli z Rosji europejskiej.” - takie zdanie znalazło się w jego pracy.

Takich ludzi jak wiceprezydent Wallace, Lenin określał mianem „użytecznych idiotów”. Nie sposób się nie zgodzić. Jeśli Stalin czytał książkę Wallace, musiał pękać ze śmiechu. Ostatni statek śmierci zezłomowano w 2004 roku.

Tomasz Falba

Fot. „Flota GUŁagu” Martn J. Bollinger

Ilustr. ImageBit

1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 3.6468 3.7204
EUR 4.2248 4.3102
CHF 4.4881 4.5787
GBP 4.9581 5.0583