Inne

- Brał pan udział w pracach nad sondami kosmicznymi Viking I i Viking II. Możnaby powiedzieć, że pańska działalność ma również wymiar kosmiczny.

- To prawda. Ale zawsze staram się być uczciwy w swoich osiągnięciach i gdy ludzie mówią, że budowałem lądownik Viking, prostuję: budowałem do niego malutkie części, których w takiej maszynie są dziesiątki tysięcy. Żeglarstwu nie poświęcam więcej niż 25 procent swego czasu. I chciałbym zwrócić uwagę na pewien fenomen. Miałem 21 lat, gdy przepłynąłem tratwą przez Bałtyk. To była wielka wyprawa, nie wymiarem drogi, tylko przebiciem się. I miałem tyleż lat, gdy napisałem pierwszą książkę. To był bestseller, którego sprzedawano 50 egzemplarzy na godzinę w księgarni w Warszawie, bo w tym czasie cokolwiek ciekawszego, stawało się wydarzeniem. Tę książkę wydano w kilkunastu krajach. Napisałem zbeletryzowaną historię samotnego jachtingu, „Samotne rejsy”, które się ukazały w 1972 roku i która też była przetłumaczona na kilka języków.

- Co jest największym sukcesem Andrzeja Urbańczyka – żeglarza? Pacyfik?

- Tak jak mówiłem, rejs tratwą sekwojową, w który nie wierzył nawet sam Thor Heyerdahl. Znaliśmy się i przygotowując tę wyprawę, napisałem prosząc o dobre słowo, które potem będzie można umieszczać w folderach na temat rejsu. Thor odmówił, pytając, czy zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności za życie ludzi, bo tratwa jest z niewłaściwego materiału, a trasa zbyt ryzykowna. Przekonałem Heyerdahla i tuż przed jego śmiercią dostałem list, w którym życzył mi wszystkiego najlepszego i pisał, iż byłby szczęśliwy, gdybyśmy dopłynęli do Archipelagu Mariańskiego. Natychmiast wysłałem list z podziękowaniem i pytaniem, dlaczego akurat wspominał o tym archipelagu. Odpowiedzi już nie dostałem i nie dostanę… W każdym razie był to rejs w opinii tak wielkiego żeglarza jak Heyerdahl niemożliwy i dwa razy dłuższy od jego wyprawy tratwą Kon-Tiki.

- Opłynął pan samotnie ziemski glob…

- Tak, na Nord IV, w rekordowym dla jachtów trzydziestostopowych czasie, samotnie, z trzema zawinięciami do portów. Miałem taką koncepcję: jeden ocean – jeden port. Potem, na Nord V, ogromnym jachcie zbudowanym specjalnie na ten rejs, uparłem się opłynąć świat w ciągu stu dni. Ale jest takie powiedzenie: jeśli się od ciebie odwróci szczęście, możesz sobie połamać zęby nawet na twarogu. Trzy razy startowałem, trzy razy musiałem zawrócić. Kiedy już wiedziałem, że nic z tego nie będzie, zmieniłem flagę, powiedziałem: robię rejs trasą Słowian na północnym Pacyfiku i zrobiłem, odwiedzając miejscowości wiążące się ze słowiańskimi żeglarzami. Jak się doda mile, które zrobiłem na Nord V, to też wyjdzie rejs dookoła świata. W sumie 75 tys. mil samotnego żeglowania - polski rekord.

- W PRL przeżył pan połowę swego życia. Jaki był pański stosunek do tamtego systemu?

- Mój stosunek do Polski Ludowej był nienawistny. Byłem prześladowany przez władzę ludową od czasu, kiedy UB aresztowało moją matkę, a ja w wieku ośmiu lat stałem się bezdomny. Wypuścili ją po kilku miesiącach. Później trzykrotnie nie zdałem matury i jest to zapewne rekord świata. I nie mam tej matury, mimo że wyższą uczelnię ukończyłem z wyróżnieniem. Ale nie wiodło mi się najgorzej, ustrój ulegał ewolucji, po Październiku, za Gomułki, można było od biedy żeglować. Ale pewnego razu, w 1970 roku, już jako kapitan, miałem prowadzić rejs dla studentów na Conradzie. To byli bardzo mili ludzie, którym powiedziałem: - Słuchajcie, zamiast płynąć od portu do portu, potem przez dwa dni leczyć kaca i wrócić z Kołobrzegu po przepłynięciu dwustu mil, proponuję wam coś szczególnego: rejs non stop. Popłyniemy na północ, okrążymy Gotlandię i wrócimy. Każdy z was ma gwarantowane 1000 mil i będziemy przez te 10 dni w morzu, nie widząc lądu. Studenci się ucieszyli, popłynęliśmy, ale w Świnoujściu, gdzie zaczynaliśmy i kończyliśmy rejs, czekali na mnie ubecy. Przeglądanie jachtu, pytania: gdzieście byli, coście robili. Tłumaczyłem, że nie popełniliśmy żadnego przestępstwa, tamci, że mieliśmy się meldować, ja, że nie ma takiej reguły, żeby bezustannie meldować w krajowym rejsie. No i przyszedł taki nieogolony, przybrudzony porucznik WOP i powiedział: - Wy już nie będzie tak żeglować. Ja na to: - To się okaże. 24 godziny później byłem już za trzema granicami, zostawiając między innymi zbudowany przeze mnie, gdy miałem 30 lat dom przy ul. Ludowej 16. Stoi do dzisiaj. Z żoną zamknęliśmy drzwi, klucz wyrzuciliśmy w krzaki, wiedziałem, że już tu nigdy więcej nie wrócę. A zostawiłem wszystko, bo nie mogłem żyć w kraju, gdzie nie pozwolono by mi pływać. To było coś tak zaskakującego, iż dwoje ludzi zostawia - na ówczesne czasy -bogactwo i ucieka. Ten dom przeszukano zrywając nawet podłogi. Było bowiem przypuszczenie, że musimy pracować dla wywiadu. Nic podobnego, w życiu nic wspólnego z wywiadem nie miałem. Przebiliśmy się „na komandosa” do Republiki Federalnej Niemiec, potem do Stanów. Ale nie było aż tak strasznie z tym ustrojem. Ciekawostka: już po ucieczce, w czasie rejsu zawinąłem do Tokio. Ni stąd, ni zowąd polska ambasada wysyła mi zaproszenie na noworoczne party. Dodam, że byłem na tyle rozważny, że nigdy nie ogłosiłem, że uciekłem. Mówiłem, że zwiedzamy świat. Proponowano mi wywiady dla Wolnej Europy, pracę w tej rozgłośni, nigdy z tego nie skorzystałem i gratuluję sobie tego do dzisiaj. Tak że władze, wiedząc, że uciekłem, uważały, żeby mnie nie drażnić, bo a nuż zacznie krytykować PRL.

- A dlaczego przyjął pan taką postawę?

- Ponieważ uważałem, że po pierwsze: mam za dużo do stracenia jako autor, nie wiedziałem wówczas, że osiągnę sukces również pisząc po angielsku. A po drugie: opluwanie Polski Ludowej jest jednak, mimo wszystko, opluwaniem Polski. Komunizm przychodzi i odchodzi, a ojczyzna zostaje. Wracając do historii – po tym przyjęciu ambasador zaprosił mnie na małą prelekcję i zapytał: - Proszę pana, a co właściwie takiego pan zrobił w Polsce, że tak na pana dyszą? - Nic nie zrobiłem panie ambasadorze - odpowiedziałem. - Trochę przedłużam pobyt za granicą. On na to: - Nie, to głupstwo. Ale czym się pan PZŻ naraził? Przecież tutaj do nas przychodzą listy na pana.

Ale już dosyć na ten temat.

- Jeszcze tylko jedna kwestia, miał pan mnóstwo okazji, żeby opuścić PRL o wiele wcześniej. Choćby w czasie pierwszej wyprawy, w 1957 roku wylądował pan w Szwecji…

- Wówczas to było niewykonalne. Pomagało mi w tej wyprawie tylu ludzi, że gdybym wówczas uciekł, popełniłbym piramidalne zło im wszystkim. A poza tym, jako dowódca nie mogłem opuścić swojej jednostki. Mogłem w portach zagranicznych zejść wiele razy, ale potępiam ludzi, którzy uciekali jachtem. Weź bracie wykup wycieczkę Orbisu i tak wiej. Ale z jachtu? Chyba że byłaby to kwestia życia lub śmierci. Wówczas nie tylko jachtem, ale i hulajnogą bym uciekał.

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 3.8901 3.9687
EUR 4.2231 4.3085
CHF 4.2955 4.3823
GBP 4.9204 5.0198

Newsletter