Inne

- Ale koniunktura na morze chyba jednak istniała, przynajmniej w latach 60. i 70. ubiegłego wieku, kiedy byliśmy stoczniową potęgą, a nasze statki pływały po wszystkich morzach i oceanach!

- Pojawiały się filmy o przemyśle stoczniowym. Ale tworzone w paradygmacie peerelowskiej dumy z posiadania rozwiniętego przemysłu lub zatroskania o jakość pracy, o życie inżyniera czy stoczniowca. Przychodzi mi na myśl film „Banda”, wspomnianego Kuźmińskiego, kręcony w Stoczni Gdańskiej, w którym pokazany jest silny wątek edukacji przez pracę w stoczni, tworzenia się kolektywu z chłopaków, którzy wcześniej byli zdemoralizowani. Przypomina mi się też „Molo” Solarza, czy „Próba ognia i wody”, o katastrofie na statku...

- …na motywach prawdziwej tragedii, czyli wybuchu na statku Konopnicka w Stoczni Gdańskiej.

- No właśnie, obecny jest więc element stoczniowy, czyli jednak bardziej pomorski niż stricte morski. Tych ostatnich filmów znajdziemy niewiele: filmy Zbigniewa Kuźmińskiego, „Martwa fala” Stanisława Lenartowicza, która pokazuje psychologiczne, egzystencjalne koszty tego, co tak naprawdę znaczy bycie marynarzem, konfrontuje je z potocznym wyobrażeniem, że to egzotyka, że w każdym porcie dziewczyna itp. Dorzuciłbym jeszcze sensacyjny „Skarb kapitana Martensa” Jerzego Passendorfera, „Yokmok” Stanisława Możdżeńskiego, „Całą naprzód” Stanisława Lenartowicza - ale to bardziej komedia i pastisz, niż poważne kino morskie - oraz „Ostatniego po Bogu” Pawła Komorowskiego, sensacyjną opowieść, której akcja dzieje się na pokładzie okrętu podwodnego. Pewnie, jeśli mówimy o kinie peerelowskim, znaleźlibyśmy jeszcze kilka filmów granicznych, ale czy któryś z wymienionych utrwalił się w naszej świadomości jako dzieło ważne? A, jest jeszcze taki strasznie niedobry film „Penelopy” Bogdana Poręby...

- Tego od „Hubala”?

- Tak, między innymi. Ten przykład pokazuje zresztą pewną ogólną tendencję – za filmy marynistyczne brali się w zdecydowanej większości twórcy, którzy nie mieli nic wspólnego z morzem... Wspomniane Penelopy, to trzy kobiety, które czekają na swoich mężów, którzy mają wrócić z morza, rzecz się dzieje w czasie Bożego Narodzenia i Sylwestra, one nie wiedzą, co mają robić.... Okropieństwo. Taka agitka pod tytułem: co to znaczy być żoną marynarza.

- Z tego co pan mówi można wysnuć wniosek, że o morzu robiono filmy najwyżej średnie, najczęściej niedobre, albo okropne.

- Takie jest moje przekonanie. Albo też – dobre filmy, gdzie morze jest tylko tłem i sztafażem.

- Wspomniał pan o filmie „Próba ognia i wody”. Tematem jest straszliwa tragedia: wybuch na statku, śmierć ludzi. Takie zdarzenie można niezwykle ciekawie pokazać. A tu, zdaje się, kolejna porażka. Ciekawostka: widziałem tylko fragment na You Tubie, wrzucony przez kogoś, kto się interesuje...

- …starymi statkami?

- Lepiej – wozami straży pożarnej, które są tam pokazane!

- Ja miałem okazję obejrzeć ten film. Po pierwsze: został zrobiony przez reżysera, który nie posiadał, moim zdaniem, do tego tematu talentu. Po drugie: jak można było zrobić naprawdę dobry film w PRL o tragedii, której genezy i przyczyn trzeba by szukać nie tylko w działalności na lokalnym poziomie, wśród stoczniowców, ale w całym systemie gospodarczym? Ten film trochę o tym wspomina, pokazuje, że odpowiedzialność na wielkiej budowie rozmywa się, że ktoś musi podjąć decyzję i potem czuje wyrzuty sumienia, ale de facto nie jest jedynym odpowiedzialnym. A nawet więcej – jest odpowiedzialnym podrzędnie, a dyrektorzy umywają ręce. Odrobinę o tym  peerelowskim braku odpowiedzialności na stanowisku pracy, pośpiechu, śrubowaniu norm ten film mówi, ale półśrodkami, półgębkiem, nie do końca. Prawdziwy film powinien być świetnie zrobiony pod względem inscenizacyjnym, ów pożar powinien budzić grozę, a poza tym – powinien głęboko wnikać w prawdziwe przyczyny takich katastrof. A było to nie tylko ludzkie zaniedbanie, ale cała masa przyczyn politycznych. W PRL mocny, prawdziwy film o takiej tragedii nie mógł raczej powstać.

- W PRL nie mógł, bo nie można było o wszystkim mówić, ale i w wolnej Polsce, kiedy tej bariery nie ma – też nie powstał mocny, ciekawy obraz. Strajk „Volkera Schlöndorffa też nie powala.

- To prawda, zgoda. Ale od razu trzeba dodać, że o ile do 1989 roku powstawały filmy o omawianej przez nas tematyce, o tyle później polskie kino niemal całkowicie zapomniało o morzu. Kompletna pustka. Inna sprawa, że w gospodarce centralnie sterowanej nawet kino było planowane. W archiwaliach znajduję zapiski, w których urzędnicy kinematografii mówią, że w tematyce morskiej są luki i gdy trafia do nich scenariusz, nawet mocno średni, film o takiej tematyce idzie do realizacji, by tę repertuarową lukę zapełnić. A więc takie filmy powstawały też z powodów mocno pragmatycznych - bo trzeba było równomiernie rozłożyć akcenty w propozycji repertuarowej polskiego kina. A po 1989 roku decydują już tylko i wyłącznie pieniądze. I dobrze, ale zamiast tego peerelowskiego centrum decyzyjnego przydałoby się jakieś inne narzędzie, chociażby zdrowy rozsądek twórców, albo przywiązanie do morskich opowieści. A tymczasem polskie kino morskie właściwie nie istnieje. Jedynym wyjątkiem jest Gdynia, która traktuje film - i słusznie - jako rodzaj promocji. Inwestuje środki w film, aby pokazać, czym się specyfika nadmorskiego miasta wyróżnia. Myślę tu o oczywiście o „Mieście z morza” Andrzeja Kotkowskiego, „Czarnym czwartku” Antoniego Krauze, czy „0_1_0” Piotra  Łazarkiewicza.

Wracając do „Strajku”... Nie udał się z wielu powodów, poczynając od konstrukcji postaci – reżyser wyraźnie sugeruje, iż chodzi o postać historyczną, o Annę Walentynowicz, a jednocześnie wprowadza wątki, które nie mają z nią nic wspólnego. Sam film był zresztą po prostu słaby pod względem dramaturgicznym.

- No to jeszcze o Stoczni Gdańskiej – Andrzej Wajda kręci film o Lechu Wałęsie. Pana zdaniem – wyjdzie z tego coś dobrego?

- Trzeba oddzielić dwie kwestie: rangę społeczną tego filmu oraz jego wartość artystyczną. Pod pierwszym względem będzie to film ważny. Chociażby dlatego, że zainteresowanie społeczne kreują przede wszystkim media, to one interesują ludzi tematem, napędzają widownię. Nie ma wątpliwości, że o filmie Wajdy będzie mówiło się dużo. I szkoły na niego pójdą. Natomiast jeśli chodzi o kwestie artystyczne, mam wielkie obawy. Są spowodowane tym, że Wajda jednoznacznie mówi, że to jest jego bohater, raczej bez skazy, a jeśli pojawi się jakaś rysa, to będzie pozorna.

- Nie będzie pogłębienia postaci, skomplikowania, niejednoznaczności…

- Tak myślę. Oczywiście chciałbym się mylić. Choć same intencje, z jakimi reżyser podchodzi do tego filmu świadczą, że pójdzie w kierunku delikatnej apologii niż prawdziwego, biograficznego obrazu, w stylu, powiedzmy, włoskim. Włosi potrafią robić świetne kino polityczne, przykładem film „Boski” o Giulio Andreottim, czy o Czerwonych Brygadach, „Buongiorno, notte”. My, zwłaszcza gdy dotyczy to jakiejś znanej postaci, robimy polityczne laurki. W ogóle nie mamy tradycji kina politycznego, a ważnych polityków z pierwszych stron gazet boimy się brać na warsztat.

0 okolice spokojnego morza
dla mnie film spoko tylko nigdzie nie mogę się dowiedzieć jak nazywa się statek na którym pan wilchelmi obiął dowodzenie
28 październik 2012 : 08:23 Guest | Zgłoś

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 4.0037 4.0845
EUR 4.2839 4.3705
CHF 4.3859 4.4745
GBP 5.0134 5.1146

Newsletter