Inne

Ucieczka kapitana Batorego Jana Ćwiklińskiego była jednym z najbardziej spektakularnych wydarzeń tego rodzaju w Polsce Ludowej. Komuniści nie mogli tego darować ani jemu, ani jego rodzinie. Pamięć o ojcu przywraca teraz jego syn Janusz.

Spotykamy się w domu przy jednej z najpiękniejszych ulic w Gdyni, położonej niedaleko centrum miasta. Działkę, na której stoi, Jan Ćwikliński kupił w 1934 roku. Budowę zakończył dwa lata później. W swoim, jak go nazywał pieszczotliwie „małym domku”, zamieszkał wraz z rodziną – pierwszą żoną i córką Janiną. Opuścili go w 1939 roku.

Drugą wojnę światową przeżyła tylko córka. Wspólnie z nią, drugą żoną i synem Januszem zamieszkali w nim ponownie w 1948 roku. Jan Ćwikliński wracał tam po kolejnych rejsach Batorego, którym dowodził jako jego pierwszy, powojenny kapitan. Tam też, w gronie rodziny, w otoczeniu najbliższych, spędził zapewne najszczęśliwsze chwile swojego życia.

Niestety, nie trwały one długo. W 1953 roku kapitan Ćwikliński uciekł z Batorego w Wielkiej Brytanii. Wybrał wolność – jak się wtedy mówiło. Pozostała w kraju rodzina została usunięta z domu w Gdyni, przesiedlona do Krakowa, a na ich miejsce wprowadził się najpierw szef gdyńskiej bezpieki, a potem przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej. Ćwiklińscy wrócili tu dopiero po październiku 1956 roku. Chociaż oferowano im inne, nowoczesne mieszkanie przy głównej ulicy miasta - Świętojańskiej, woleli swój stary dom. Syn kapitana, Janusz mieszka w nim do dzisiaj.

68-letni już mężczyzna przyjmuje mnie z otwartymi ramionami. Pijąc znakomicie zaparzoną herbatę, oglądam zdjęcia i dokumenty pozostałe po kapitanie Janie Ćwiklińskim i słucham niezwykłej opowieści jego syna, w której jak powtarzający się refren powracają słowa: „Polska”, „ojczyzna”, „wolność”. W tych ścianach, wśród mebli, na których rozłożone są pamiątki po jego ojcu, wcale nie brzmi to patetycznie.

- To dzisiaj niemodne tak mówić, ale on naprawdę kochał swój kraj. Dla niego patriotyzm nie był pustym słowem - przekonuje Janusz Ćwikliński. - Za tę miłość zapłacił wysoką cenę, ale nigdy nie żałował decyzji o ucieczce.

Pod szczęśliwą gwiazdą

Jan Ćwiklinski pochodził z Galicji. Urodził się w 1901 roku w niewielkim miasteczku Horodenka. Jego ojciec był urzędnikiem, później burmistrzem miasta. Rodzina miała korzenie znaczone udziałem w kolejnych, polskich powstaniach.

Widzę siebie w tamtych dniach – ubranego w ciasne spodnie sięgające kolan, długie, czarne kolanówki i wysokie, sznurowane buty. Moja kurteczka była krótka i miałem na sobie biały marynarski kołnierzyk obszyty ręcznie wykonaną koronką” - pisze w swoich wspomnieniach przyszły kapitan.

O mały włos wcale by nim nie został. Końcówkę pierwszej wojny światowej i walkę o granice Polski spędził w wojsku jako kawalerzysta. Potem został studentem prawa na uniwersytecie we Lwowie. Prawo nie było mu jednak pisane. Jego brat, który mieszkał w Toruniu, podsunął mu pomysł nauki w Szkole Morskiej w Tczewie. Młodzieniec skorzystał z okazji.

Nigdy wcześniej nie widziałem morza. Nie miałem bladego pojęcia o czymkolwiek związanym z morzem. Nic dziwnego, że chłonąłem wszystko jak gąbka. Nie wiem, jak wyobrażałem sobie statek przedtem, ale pamiętam, że gdy zobaczyłem Lwów, zaniemówiłem. (…) Niewidziawszy nigdy przedtem żadnego statku, nie potrafiłem go z niczym porównać. Nie miałem pojęcia, jak duże mogą być statki. Pewnie dlatego wydawało mi się, że Lwów był największym statkiem na świecie. Gapiłem się na maszty, które zdawały się sięgać nieba.” - wspominał po latach.

Ćwikliński został absolwentem drugiego rocznika tczewskiej Szkoły Morskiej. Ukończył ją w 1924 roku. Po dwuletniej praktyce został oficerem polskiej floty handlowej. Aż do wybuchu drugiej wojny światowej pływał na różnych statkach, nie tylko po morzach, ale i np. po Wiśle. W 1934 roku objął dowództwo swojego pierwszego statku, niewielkiego Pucka, o tonażu 1200 ton. Tak to wspomina:


Stałem chwilkę na nabrzeżu, dotknąłem każdej liny. Wtedy dopiero wszedłem na pokład. Miałem trzydzieści trzy lata i wiedziałem, że załoga będzie mnie nazywać „stary”. Kabina kapitana na Pucku znajdowała się poniżej mostku i składała się z małego pokoju, sypialni i łazienki. Jak tylko zaznajomiłem się odrobinę ze statkiem, poszedłem tam, żeby trochę ochłonąć. Czułem się wzruszony i wdzięczny mojej szczęśliwej gwieździe.”

Królewski powrót

W 1936 roku Ćwikliński został przeniesiony na dużo większy statek Warszawę, który przewoził także pasażerów. To właśnie na jego pokładzie zastał go wybuch drugiej wojny światowej. Tragedia narodowa zbiegła się osobistym dramatem kapitana Ćwiklińskiego. Jego żona zachorowała na raka mózgu. Tuż przed wrześniem 1939 roku znalazła się w szpitalu w Gdyni, a potem w Warszawie. Tam zginęła podczas jednego z bombardowań.

Pozostałą w kraju córką zaopiekowała się rodzina. Warszawa stała w tym czasie w Londynie. Stamtąd wyruszyła do Dunkierki, skąd zabrała broń dla walczącej Polski, którą miała dostarczyć do Konstancy w Rumunii. Niestety, jednostka dotarła tylko do Brestu. Tam broń została wyładowana, a statek udał się na Morze Śródziemne, gdzie został wykorzystany do transportu polskich uciekinierów z Grecji do Francji.

Wiosną 1940 roku kapitan Ćwikliński został wysłany do Rotterdamu, aby odebrać zamówioną tam, jeszcze przed wojną Warszawę II. W tym samym czasie Niemcy zaatakowały Holandię i kapitan utknął na miejscu, bez szans na ucieczkę, na cztery lata. W 1943 roku ponownie się ożenił. Wybranką jego serca została Bronisława Buczyńska, sekretarka polskiego konsulatu w Amsterdamie. Z tego związku urodził się syn Janusz.

Zaraz po zakończeniu wojny, Ćwikliński wyjechał do Wielkiej Brytanii. Po jakimś czasie objął dowództwo transatlantyku Batory, który miał przyprowadzić do Polski. Już wtedy była to słynna jednostka. Zbudowany na cztery lata przed wojną statek mógł zabrać na pokład 800 pasażerów. Był wizytówką przedwojennej Polski, jej ambasadorem. Wojnę przetrwał służąc jako transportowiec. 30 kwietnia 1947 r. Ćwikliński wrócił na jego pokładzie do kraju.

Byłem pewien, że Batory otrzyma w Gdyni iście owacyjne przyjęcie. Byłem na to przygotowany. Mimo wszystko nie spodziewałem się, że dla gdynian przybycie Batorego będzie okazją do sentymentalnego uniesienia i nie przewidziałem, że zamiast głośnego, oficjalnego powitania zobaczę tysiące ludzi, wykrzykujących swoje uczucia, ze łzami na policzkach

i radością na twarzach. Po tylu latach upokorzenia zobaczyli coś, co było symbolem dumy. Olbrzymi statek, nazwany ku czci jednego z wielkich, polskich królów, przybył do domu!” - wspomina Ćwikliński.

Czy wracając do kraju kapitan zdawał sobie sprawę z nowej sytuacji, w jakiej znalazł się on pod rządami komunistów? Chyba nie. Dla niego powrót do Gdyni oznaczał spotkanie z niewidzianą od lat córką, odbudowę domu i rodziny. Po latach wojny pragnął spokoju. Łudził się, że może ta Polska Ludowa będzie tylko trochę gorszym wydaniem II RP.

Zaproszenie od Bieruta

Janusz Ćwikliński pokazuje mi zaproszenie od prezydenta Bolesława Bieruta, wystosowane do obywatela Ćwiklińskiego Jana na przyjęcie pierwszomajowe wydane w Belwederze w 1951 roku.

- To najlepiej dowodzi w jak schizofrenicznej sytuacji znalazł się mój ojciec - mówi. - Z jednej strony były objawy sympatii, z drugiej zaś przesłuchania w bezpiece. Ojciec był rozdarty. Nie wiedział, jak ma to wszystko traktować. Z czasem jednak zaczął sobie coraz mocniej zdawać sprawę, że także jemu grunt pali się pod nogami.


Początkowo władza komunistyczna potrzebowała ludzi o przedwojennym rodowodzie, aby legitymizować własne działania. Z czasem jednak stali się oni zbyteczni. Po kolei zaczęli znikać najbliżsi znajomi kapitana Ćwiklińskiego. I lepiej było nie pytać o ich aktualny adres. W końcu zaczęły się procesy. Ruszyła machina stalinowskich represji.

Póki co Ćwikliński, rzadko bywały w Polsce, bo większość czasu spędzał w morzu na Batorym, nie był specjalnie nękany. Ale i on zaczął być zapraszany do siedziby gdańskiej bezpieki i wypytywany o rożne szczegóły związane z Batorym.

Być może już wtedy kapitan Ćwikliński mógłby wylądować w więzieniu jak wielu jego kolegów, ale uratował go przypadek. Podczas rejsu powrotnego z USA w 1950 roku, na Batorym ujawnił się pasażer na gapę – działający w USA znany tam komunista Gerhard Eisler. Miał on zakaz opuszczania Stanów Zjednoczonych. Sprawa stała się głośna. Zaraz po ujawnieniu swojej obecności na statku, Eisler wykupił co prawda bilet, ale nie uchroniło go to przed sprowadzeniem na ląd przez agentów Scotland Yardu w Wielkiej Brytanii.

Po tej sprawie Batory przestał być mile widziany w Ameryce, a nawet zaczął być szykanowany przez tamtejsze władze imigracyjne. Stało się oczywiste, że linię trzeba będzie zawiesić. Ćwikliński nie dawał się jednak sprowokować. Jak umiał, starał się zachować twarz. Komunistom podobała się taka postawa. Został nagrodzony Złotym Krzyżem Zasługi. Widmo aresztowania zostało na jakiś czas oddalone.

W sierpniu 1951 r. Batory rozpoczął kursowanie do Indii. Jego załoga była coraz bardziej inwigilowana, na pokładzie pojawili się także agenci bezpieki. Ćwikliński, pomimo że był kapitanem statku, miał coraz mniej do powiedzenia. Czuł to i starał się bardzo uważać, aby nie „podpaść”. Jego koniec zbliżał się jednak wielkimi krokami. I miał powody, by uważać, że jest inwigilowany. Próbowano go nawet otruć!

Czara goryczy przelała się w czerwcu 1953 roku, w czasie pobytu Batorego w brytyjskiej stoczni Palmersa w Newcastle on Tyne. Odbyła się tam słynna rozmowa kapitana Ćwiklińskiego z jednym z członków załogi, zorientowanym w bezpieczniackich układach panujących na pokładzie transatlantyku. Tak ją wspominał:

- Kapitanie, to jest pańska ostatnia podróż - ostrzegł mnie (...)

Rozejrzałem się, by wyglądać zwyczajnie, i nie widząc, by ktokolwiek mnie obserwował zrobiłem minę, jakby nic się nie wydarzyło.

- Nonsens. A co ja takiego zrobiłem? - cicho odrzekłem. (...)

- Po przybyciu do Gdyni, będzie pan aresztowany – dokończył. (...)

- Za co? - spytałem. (...)

- Szpiegostwo - odrzekł. (…) - Szpiegostwo na rzecz Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. (..)

- To głupie - powiedziałem i zdałem sobie sprawę, jak niezdarnie to musiało zabrzmieć, więc wybrałem lepsze określenie. - Oburzające!

Jeszcze kilka minut trwała ta przerywana, bezładna rozmowa. Dowiedziałem się, że UB uważa, że mam zbyt wielu przyjaciół w Wielkiej Brytanii i USA, spędzam z nimi zbyt dużo czasu, że przekazuję informacje, choć nie wiem jakie.”

Od tego samego informatora Ćwikliński dowiedział się, że na pokładzie statku zamustrowany jest zakamuflowany oficer bezpieki, którego zadaniem jest sporządzenie raportu o pracy kapitana. Ćwikliński uznał, że nie może wrócić do Gdyni.

Listy od Nałęcza

19 czerwca 1953 r., około godz. 9 kapitan Ćwikliński zszedł ze statku z kilkoma tylko rzeczami osobistymi, aby nie wzbudzić niczyich podejrzeń. Nie niepokojony przez nikogo opuścił stocznię i zmieniając co jakiś czas pociągi, dotarł do Londynu.

Zejście Ćwiklińskiego ze statku, z dzisiejszej perspektywy, może nie wydawać się aktem heroicznym. Warto jednak uzmysłowić sobie jego sytuację. Czuł się zaszczuty, bał aresztowania, zostawiał w Polsce rodzinę, z którą nie wiadomo co się stanie. Na dodatek, zanim nie znalazł się w bezpiecznym mieszkaniu swoich znajomych w Londynie, cały czas obawiał się, że może zostać ujęty przez agentów bezpieki i odstawiony na Batorego.

Wciąż byłem naładowany emocjami i napięciem i co rusz łapałem się na tym, że przyciskam się mocno do oparcia (siedzenia w pociągu – red.). Moje myśli kołatały się jak ptak trzepoczący skrzydłami o kraty klatki. Już podjąłem decyzję i nie mogłem jej zmienić. Zastanawiałem się, czy mogłem podjąć lepszą, czy ci, którzy mi ufali, zaakceptowaliby moje postępowanie, czy moja rodzina i przyjaciele nie odbiorą tego jako ucieczki przed problemami, którym powinienem był stawić czoła. Czy... czy... czy...” - rozważał.


Na statku początkowo zniknięcia kapitana nie łączono z możliwością jego ucieczki. Sprawdzano czy nie zasłabł gdzieś w mieście i nie trafił do szpitala. Potem rozważano możliwość porwania go przez jakieś obce PRL siły. Wszystko stało się jasne 23 czerwca. Tego dnia kapitan stawił się na komisariacie brytyjskiej policji prosząc o azyl polityczny. Trafił do więzienia w Brixton, gdzie został dokładnie przesłuchany. Angielskie władze szybko podjęły decyzję. Sześć dni po ucieczce, były już kapitan najsłynniejszego polskiego transatlantyku Batory dostał prawo pobytu w Anglii. Kilka miesięcy później wyjechał do Stanów Zjednoczonych.

W tym czasie jego rodzina w Polsce także rozpoczęła nowy etap swojego życia – bez męża i ojca. Decyzję o ucieczce Ćwikliński podjął samodzielnie i pod wpływem ostrzeżenia, jego żona nie mogła więc o niej wiedzieć. Była zaskoczona, kiedy się dowiedziała, że jej mąż zbiegł z Batorego, nigdy jednak nie miała mu tego za złe.

Ucieczka kapitana Ćwiklińskiego stała się pretekstem do podjęcia represji wobec jego rodziny, ale nie tylko. Z pracy zwolnieni zostali także niektórzy członkowie załogi Batorego. Najbardziej bolesny był jednak ostracyzm, z jakim spotkała się Bronisława Ćwiklińska po ucieczce męża ze strony niektórych znajomych. Ludzie przestali ją po prostu poznawać na ulicy.

Żona kapitana, nękana przez bezpiekę, została w końcu zwolniona z pracy w Dalmorze i dostała nakaz przeniesienia do Leska w Bieszczadach. Niemal cudem wybłagała zmianę nowego miejsca zamieszkania na Kraków. Zmarła w roku 1978. Nigdy już nie spotkała męża, ani nawet nie rozmawiała z nim przez telefon. Małżonkowie pisywali do siebie listy, choć Jan Ćwikliński musiał ukrywać się pod pseudonimem Jan Nałęcz. I tak jednak korespondencja przychodziła zwykle uszkodzona, z adnotacją, że winę za to ponosi amerykańska poczta. Wiadomo jednak było, że przechodziła przez ręce SB.

Przez wiele lat żaden z członków rodziny Ćwiklińskich nie mógł dostać paszportu. Z szykanami spotkały się nawet dzieci kapitana. Syn Janusz, podobnie jak ojciec zafascynowany morzem, chciał pływać. Odmówiono mu nie tylko przyjęcia do Państwowej Szkoły Morskiej w Gdyni, ale nawet do jakiegokolwiek jachklubu. Ukończył Politechnikę Gdańską i został elektronikiem. Tylko raz w 1974 roku udało mu się spotkać z ojcem. Doszło do tego w Maladze, gdzie Jan Ćwikliński mieszkał latem.

- To było niesamowite przeżycie. Piękne i gorzkie zarazem. Byłem u niego przez miesiąc, ale to przecież za mało, aby nadrobić dwadzieścia lat życia - mówi Janusz Ćwikliński. - Wystarczyło jednak, by dowiedzieć się jak mu się ułożyło po ucieczce z Batorego.

Zniszczona teczka

Po zejściu na ląd Ćwikliński stał się sławny. Ucieczka kapitana wielkiego i luksusowego statku pasażerskiego budziła sensację. Przez Polonię kapitan był przyjmowany jak bohater. Do jego popularności przyczyniło się jeszcze bardziej napisanie i wydanie książki „Kapitan opuszcza swój statek”, w której opisuje swoje życie i wyjaśnia motywy postępowania.

Jan Ćwikliński nie wierzył, że Polska będzie kiedyś wolna, a w każdym razie nie za jego życia. Nie mogąc wrócić do prawdziwie wolnej Polski, został kapitanem statku Wolna Polska. Pływał nim przez ponad półtora roku z polską załoga na pokładzie. Wszędzie gdzie zawijała, jednostka budziła poruszenie. Potem założył lodziarnię w Clifton niedaleko Nowego Jorku. Zmarł w 1976 roku i został pochowany w tzw. Nowej Częstochowie.

Jego syn Janusz (córka Janina zmarła kilkanaście lat temu) od lat stara się upamiętnić postać ojca. W czasach PRL-u było to niemożliwe. Ale, jak twierdzi i po 1989 roku nie było z tym łatwo. Nazwisko jego ojca wspominane jest bardzo rzadko przez badaczy dziejów Polski Ludowej. Wzmianki o nim policzyć można na palcach jednej reki. Kapitan nie został też w żaden sposób upamiętniony w Gdyni, choćby skromną tablicą. Największym sukcesem Janusza Ćwiklińskiego było wydanie w ubiegłym roku wspomnień ojca. Książka „Kapitan opuszcza swój statek” (Wydawnictwo Bernardinum, www.ksiegarnia.bernardinum.com.pl) została przetłumaczona z angielskiego przez jego wnuczkę. Po pół wieku od amerykańskiego wydania!

- Czy zagrożenie, które zmusiło Pana ojca do ucieczki z Batorego było realne? - pytam Janusza Ćwiklińskiego. - Czy może uległ on atmosferze strachu, jaka wówczas panowała?

- Badałem tę sprawę w Instytucie Pamięci Narodowej - odpowiada. - Teczka ojca została niemal doszczętnie zniszczona. Zachowało się zaledwie kilka dokumentów na jego temat. Wynika z nich, że bezpieka się nim interesowała. Poza tym mój ojciec był realistą. Nie wymyślał sobie zagrożenia. Podczas naszego jedynego spotkania nie chciał mówić o żadnych szczegółach związanych z ucieczką. Do dzisiaj nie wiemy np. kto go ostrzegł przed aresztowaniem. To prawda, że ojciec był podejrzliwy, ale nie było to nieuzasadnione. Do końca uważał, że może być zagrożony. Nie rozmawiając ze mną o ucieczce, w swoim odczuciu, chronił mnie przed wiedzą, która mogłaby mnie obciążyć. To nie był wyraz strachu, tylko miłości.

Tomasz Falba

Zdjęcia: Tomasz Falba; archiwum Janusza Ćwiklińskiego

Na stronie http://www.polskieradio.pl/68/787/Tag/87295 wysłuchać można autentycznego wywiadu kapitana Jan Ćwikliński udzielonego 26 czerwca 1953 roku Radiu Wolna Europa.

 

 

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 3.9359 4.0155
EUR 4.267 4.3532
CHF 4.3583 4.4463
GBP 4.9726 5.073

Newsletter