Trzecia część wspomnień Ireneusza Karaśkiewicza, który w roku 1991, jako jeden z pierwszych Polaków brał udział regatach Sydney-Hobart. Kolejny odcinek opublikujemy 26 grudnia br., gdy jachty ponownie wyruszą w morderczy wyścig.

Czytaj także: W przededniu Sydney-Hobart 2018 - wspomnienia polskiego uczestnika cz.2

Pierwsza noc na oceanie była bardzo ciepła z temperaturą około 20 st. C. Miejsce, w którym ułożyłem się do snu - forpik - jakkolwiek odosobnione od reszty jachtu, miało jednak tę niedogodność, że - będąc rejonem najbardziej oddalonym od środka jachtu - amplituda kiwania wzdłużnego była tu największa. Było to nieco uciążliwe. Nawet dla mnie, którego choroba morska na ogół się nie ima.

Skulony między żaglami, zmęczony wrażeniami pierwszego dnia, spałem jednak jak suseł. Około g. 4.00, drugiego dnia regat, zbudził mnie trzepot lin i bloczków o pokład - znak albo robienia zwrotu, albo zmieniania żagli. Ponownie zapadłem w sen, by po chwili zostać obudzonym chluśnięciem wody prosto w twarz. To chłopcy otworzyli właz w pokładzie, by wrzucić żagiel do forpiku, a w międzyczasie woda wtargnęła na pokład i dostała się do środka. Byłem solidnie zmoczony - nie martwiło mnie to jednak zbytnio, bo po wyskoczeniu na pokład szybko się osuszyłem na ciepłym wietrze.

Wiatr, ciągle wiejący z północy, wzmógł się nieco. Temperatura powietrza w ciągu dnia była nieco niższa niż poprzednio, ale ciągle jeszcze było w miarę ciepło - ok. 25 st. C. Po śniadaniu - gorzkiej kawie i kilku tostach - stanąłem za sterem. Ciągle płynęliśmy na pełnym wietrze i żegluga była bardzo przyjemna. Jedyną, nieistotną zresztą dokuczliwością, było kiwanie na coraz większej fali.

Około południa Peter zmienił mnie za sterem. W ciągu dnia kilka razy uczestniczyłem w zrzucaniu i stawianiu żagli i za każdym razem wracałem mokry do kokpitu, by po nie więcej niż około 20 minutach wyschnąć zupełnie na ciepłym wietrze. O g. 15.00 zszedłem na dół do kabiny, by się zdrzemnąć. Gdy po dwóch godzinach wróciłem do kokpitu, wiatr wzmógł się jeszcze bardziej. Co chwilę fala wchodziła na pokład.

Chłopcy w międzyczasie przytaszczyli gitarę do kokpitu. Zaintonowaliśmy “Saling Catriona” na melodię i słowa “Waltzing Matilda” (przepiękna stara pieśń australijska - coś w rodzaju nieoficjalnego hymnu Australii). Do dziś jeszcze mam w oczach tą scenę - pomrukujący coraz groźniej ocean i my śpiewający tę pieśń głośno, prawie rycząc, by przekrzyczeć wiatr i rosnące fale. Było to czymś w rodzaju wyzwania, rzucanego morzu - widziałem to po twarzach śpiewających. Wchodziliśmy w Cieśninę Bassa i każdy z nas czuł niepokój, jeżeli nie lęk. W tym zbiorowym śpiewie szukaliśmy otuchy i siły, choć pewno wówczas nie byliśmy tego za bardzo świadomi.

Tymczasem wiatr zaczął zmieniać kierunek - z północnego na północno-zachodni, by w ciągu najbliższych godzin przejść na południowo-zachodni, do południowego. Zmiana ta bardzo istotnie odbiła sie na późniejszym przebiegu regat. Po pierwsze, oznaczała zmianę sposobu żeglowania - z kursu przy pełnym wiatrze w prostej linii do Hobart - na halsowanie. Dla Catriony, chodzącej bardzo tępo do wiatru, oznaczało to ogromne wydłużenie drogi do Hobart. Po drugie, południowy wiatr przyniósł masy zimnego powietrza znad Antarktydy, co spowodowało gwałtowny spadek temperatury. Wszyscy członkowie naszej załogi wyposażeni byli na taką ewentualność w nieprzemakalne i ciepłe sztormiaki, doskonale izolujące od otoczenia. Wszyscy - z wyjątkiem mnie.

Ok. g. 20.00 stanąłem ponownie za sterem. Zaczęło robić się coraz chłodniej. Nałożyłem bluzę od dresu, a na nią cienki ceratowy sztormiak, który nie tylko nie izolował cieplnie od otoczenia, ale również przepuszczał wodę. Było to praktycznie wszystko, co posiadałem z “ciepłych” rzeczy. Bryzgi wody, które spadały na mnie, natychmiast przenikały przez ubranie dochodząc do ciała. Wiatr zmieniał dalej kierunek na zachodni, by w ciągu następnych kilku godzin mojej wachty przejść na południowo-zachodni, do południowego.

Gdy przekazywałem ster o północy, byłem przemoczony, zziębnięty i trzęsłem się jak osika. Adidasy, które miałem na sobie były również przesiąknięte wodą i zimno w nogi stawało się bodaj najdokuczliwsze. Nie zmieniłem jednak ubrania, które miałem na sobie: po pierwsze, dlatego, że nie miałem nic odpowiedniejszego na zmianę, a po drugie, żywiłem nadzieję, że mokre ubranie i buty z czasem zagrzeją się od mojego ciała i jakoś to będzie.

Tej nocy właściwie nie spałem - leżałem na koi w swego rodzaju półśnie, będąc świadomym  tego, co dzieje się dookoła. Dokuczało mi zimno i wstrząsy drewnianego jachtu, co rusz walącego z łomotem o fale. Cała konstrukcja kadłuba, wszystkie klepki, z których był zbudowany trzeszczały, jakby za chwilę miały się rozlecieć. Z początku trochę mnie to przerażało, ale po jakimś czasie zimno i znużenie coraz gwałtowniejszym kiwaniem jachtu sprawiło, że zapomniałem o tym lęku.

Nie będąc potrzebnym na pokładzie, przeleżałem tak do g. 9.00 trzeciego dnia regat, kiedy to Peter postawił na nogi całą załogę do zmiany żagli na sztormowe. Wiatr wiał teraz z siłą ok. 7-8 w skali Beuforte’a z kierunku południowego, do południowo-zachodniego. “Zimno” - to zbyt delikatne słowo do określenia tego, co odczułem po wyjściu na zewnątrz w wilgotnych ciuchach. Temperatura spadła do ok. 12 st. C.

Sztormowaliśmy teraz pod wiatr z falą regularnie zalewającą pokład. Po przypięciu się pasem bezpieczeństwa do relingu, poszedłem na dziob zrzucić genuę (przedni żagiel do kursów ostrych). W momencie, gdy miałem go już zabrać ze sobą do kokpitu, olbrzymia fala dosłownie przykryła jacht i przez chwilę dziób znalazł się pod wodą, a ja wraz z nim. Nie wypadłem na szczęście za burtę - uratowało mnie przypięcie się pasem - ale pokaleczyłem się trochę o okucia pokładu, rzucony przez fale. Ponownie byłem calusieńki mokry jak po wyjściu z basenu.

Ponownie zszedłem na dół do kabiny. Na zewnątrz nie szło dosłownie wytrzymać z zimna. Położyłem się na koi. Jednak na dole również przestało być przytulnie - woda lała się do środka wszelkimi nieszczelnościami w pokładzie. Pompa zęzowa pracowała teraz bez przerwy. Jacht tłukł niemiłosiernie o fale, wznosząc się i opadając z łoskotem. Każdy ruch, który wykonywałem w kabinie wymagał najwyższej uwagi, bo bardzo łatwo było stracić równowagę, co kończyło się na ogół bolesnymi guzami i siniakami. Kabina była ciągle przechylona pod kątem 45, a czasami nawet do 80 stopni, gdy jacht przy podmuchach wiatru kładł się na burtę.

Te ogromne przechyły spowodowały, że tego dnia musieliśmy przestać używać kuchenki gazowej do gotowania posiłków. Co prawda, zawieszona była na przegubach Cardana, jednak gwałtowność przechyłów powodowała, że używanie jej było niebezpieczne. Gotowaliśmy na niej tylko od czasu do czasu wodę na kawę lub herbatę. Do końca rejsu posiłki spożywaliśmy w formie suchego prowiantu: konserwy, chleb, czekolada itp.

Około południa Peter polecił mi, bym szykował się do zmiany Paula za sterem. Szczerze mówiąc, nie byłem zachwycony. Chciałem jednak pokazać, jaki to ze mnie twardziel i na zewnątrz - jak zwykle - okazałem entuzjazm. Głęboko ukrywana niechęć zmieniła się jednak w przerażenie, gdy wyszedłem na góre i zobaczyłem, co się dzieje dookoła.

W deszczu, prawie ulewie, sztormowaliśmy pod ogromne, 12-metrowe fale. Komunikaty radiowe ostrzegały nas wcześniej o wietrze mającym wiać z siłą do 10 stopni w skali  Beuforte’a, co niestety się potwierdzało. Pamiętam, że było to ostatnie przerażenie, jakie przeżyłem w trakcie tej wyprawy. Późniejsze zmęczenie i wycieńczenie zamordowało we mnie wszelki strach - nie miałem już siły się bać.

Paul za sterem, ogromny z potężną brodą, wyglądał jak Neptun. Ogrom jego sylwetki sprawiał wrażenie, że całkowicie panuje nad zachowaniem jachtu. Wydawało się, że w takich warunkach, tylko taki mocarz jak on może utrzymać jacht w ryzach. Przez chwilę zastanowiłem się, czy Peter czasem nie żartuje, chcąc zastąpić Paula mną. Przy tym olbrzymie wyglądałem raczej mizernie. Nim jednak zdążyłem dojść do jakichkolwiek wniosków już stałem za sterem - po raz pierwszy w życiu w oceanicznym sztormie prowadząc tak duży jacht.

Po kilku minutach jeszcze raz się przekonałem, że wszystko wydaje się trudne, dopóki nie stanie się proste. Tak też było ze sztormowaniem pod wysoką falę i silny wiatr. Po kilkudziesięciu minutach praktyki nie stanowiło to już większego problemu. Wymagało jedynie ciągłej uwagi i było wyczerpujące fizycznie. Po około półgodzinie, przekonawszy się że idzie mi całkiem dobrze, większość załogi dała nura na dół, a ja zostałem na pokładzie sam z jednym załogantem do pomocy.

Po około dwóch godzinach, gdy minęły już wszelkie sensacje związane z kolejna nową sytuacją, w jakiej się znalazłem, wróciło zmęczenie i przede wszystkim, wyczerpanie z zimna. Koło sterowe, które było metalowe, trzymałem kurczowo zaciśniętymi rękoma. Zimno w ręce i w nogi od mokrych butów było najuciążliwsze. Dziwiło mnie bardzo, że jeszcze nie przychodziło żadne przeziębienie, czy choćby katar.

Około g. 16.00 Noel Beer zmienił mnie za sterem. Natychmiast zanurkowałem na dół, do kabiny. Tam odkryłem, że posiadamy na jachcie suszarkę elektryczną. Rozebrałem się więc do naga, rozwiesiłem ciuchy i próbowałem je wysuszyć. Niestety, efekt był przeciwny - woda kąpiąca z sufitu zalewała co chwila ubranie i sama wilgoć w powietrzu uniemożliwiała wysuszenie czegokolwiek. W dodatku, po około godzinie pracy suszarki, Peter polecił mi ją  wyłączyć, ponieważ bardzo wyczerpywała akumulatory, które z kolei były nam potrzebne do zasilania świateł nawigacyjnych w nocy.

Zrezygnowany i skostniały z zimna wróciłem do poprzedniej koncepcji ogrzewania mokrego ubrania nikłym ciepłem własnego ciała. Jedyne, co mi pozostało, to zacisnąć zęby i cierpieć w milczeniu. Nie mając nic do roboty położyłem się na koi, owinąłem żaglem, by kapiąca zewsząd woda nie zalewała mnie i ze zgrozą oczekiwałem kolejnej wachty, która miała zacząć się o północy. Tak minął trzeci dzień regat.

Około 10 minut przed północą Peter zszedł na dół, by mnie obudzić. I tak nie spałem, będąc  tak jak poprzedniej nocy, w stanie półsnu. Poprosiłem Petera, by pożyczył mi swoją górną część sztormiaka i rękawice. Uczynił to z ochotą. Gdybym tej nocy nie miał tych rzeczy na sobie, nie sądzę, bym był w stanie stać za sterem, temperatura spadła do około 10 stopni C.

Ciągle płynęliśmy we wściekłym sztormie i ulewnym deszczu. Podczas wachty, co pół godziny, piłem kubek gorącej herbaty i to głównie trzymało mnie na nogach. O g. 4.00 zdałem ster Noelowi. Zziębnięty i sztywny ległem na koi, owinąłem się żaglem i zasnąłem na około dwie godziny - na tyle sztorm mi pozwolił. Tej nocy najszybsze jachty biorące udział w regatach zawijały do Hobart. My byliśmy dopiero w połowie drogi.

Czwarty dzień regat był bliźniaczo podobny do trzeciego - walka z wiatrem, falą, ulewnym deszczem i własną słabością. Byliśmy już potwornie wymęczeni. Gdy pod koniec dnia zapytałem Petera jak daleko jest jeszcze do Hobart, a on odpowiedział, że około 48 godzin, pomyślałem, iż na pewno tego nie przeżyję. Wycieńczenie sztormem miało jeszcze inne konsekwencje - coraz trudniej było mi utrzymać równowagę we wściekle kiwającej się i ciągle przechylonej kabinie, czego efektem była rosnąca ilość guzów i siniaków.

Po południu poszedłem do WC - małej kajutki o rozmiarach metr na metr, kiwającej się i przechylonej pod kątem 45 stopni. Niestety, nie byłem w stanie ani wtedy, ani do końca rejsu niczego wydalić z siebie, podobnie jak reszta załogi. Mogliśmy jedynie sikać, wprost za burtę, gdzie kto stał (oczywiście, nie pod wiatr).

Będąc w ubikacji spojrzałem w odłamek zbitego lustra na ścianie. Nie poznałem samego siebie: nieogolony, twarz poorana głębokimi bruzdami, sklejone włosy i oczy bez śladu życia. Byłem tak wycieńczony, że gdyby w tym momencie jacht rozpadł się na drobne cząstki, nie przejąłbym się tym zbytnio. Pragnąłem, żeby te męczarnie już się skończyły, obojętnie jak. Po zmroku dostrzegliśmy na północnym zachodzie światła latarni na Wyspie Flinders, położonej przy północnym brzegu Tasmanii. Kierunek, z którego ją dostrzegliśmy wskazywał, że musieliśmy ją już dobrze minąć. Zaczynaliśmy wychodzić z Cieśniny Bassa.

W nocy, z czwartego na piąty dzień, sztorm osłabł i przestało padać. Temperatura obniżyła się do około 6 st. C. w nocy. Około południa wiatr osłabł jeszcze bardziej. Znajdowaliśmy się już dobrze na wysokości Tasmanii, która przyjaźnie ochraniała nas od nawałnicy poprzednich dwóch dni. Bardzo dziwiło mnie, że wciąż nie "załapałem" żadnego przeziębienia. O ile sztorm już mi nie dokuczał, o tyle niska temperatura byłą zabójcza. Nie czułem już nic. Oszałamiające piękno wschodniego wybrzeża Tasmanii do mnie nie docierało. Pamiętam tylko ogromne skały wybrzeża i zatoki wcinające się w głąb lądu - wszystko w kolorze stalowym z powodu nieba, które było całkowicie zachmurzone.

Połowę ostatniej nocy z 30 na 31 grudnia, spędziłem ponownie za sterem, z jednym pomocnikiem na pokładzie. Halsowaliśmy bardzo blisko wybrzeża w absolutnych ciemnościach przy bezgwiezdnym niebie. Jedynie na ekranie radaru widziałem zarys wybrzeża. Z map orientowaliśmy się, że głębokość wody jest wystarczająca dla naszego jachtu niemal po sam brzeg.

Pomimo to, nie ufając radarowi, robiłem zwroty w odległości nie bliżej niż około 200 metrów od lądu. Poleganie tylko na obrazie z radaru w nieznanym dla rejonie było dosyć nieprzyjemne - spodziewałem się, że w każdej chwili możemy uderzyć w skałę. Po północy weszliśmy do Zatoki Sztormowej, położonej na południowo-wschodnim wybrzeżu Tasmanii, u końca której leży Hobart. Około g. 4.00 Paul zmienił mnie za sterem. Wiatr już wówczas prawie zupełnie zdechł.

31 grudnia 1991 r., ostatni dzień regat przywitał nas pięknym słonecznym niebem i radykalnym ociepleniem - do około 20. st. C. Brak wiatru spowodował, że pokonanie ostatnich kilkunastu mil zajęło nam prawie pół dnia. Tego też dnia stoczyliśmy ostatni pojedynek z innym jachtem. Zobaczyliśmy go około 8.00, hen daleko za rufą. Jako że halsowaliśmy pod wiatr na bardzo słabiutkim wietrze, jacht ten, dużo lżejszy od naszego, zaczął nas doganiać. Ściganie się z nim traktowaliśmy teraz jak zabawę. Nie zależało nam kompletnie, czy nas wyprzedzi, byliśmy zbyt szczęśliwi bliskim zawinięciem do portu. Bardziej pochłaniało nas suszenie rzeczy i ogólne żarty.

Około południa ujrzeliśmy wreszcie Hobart, a w godzinę później przekroczyliśmy linię mety, kilkadziesiąt metrów przed jachtem, z którym się ścigaliśmy. Po chwili usłyszeliśmy huk armatni - znak, że regaty zostały zakończone. Zajęliśmy więc w nich przedostatnie miejsce, wyprzedzając o prawie 6 minut ostatni jacht. Z blisko stu jachtów uczestniczących w regatach, ostatecznie około 89 dopłynęło szczęśliwie do Hobart.

Droga z Zatoki Sztormowej do doku, w którym stały zacumowane razem wszystkie jachty biorące udział w tych regatach - Doku Konstytucji - wiodła przez kilkunastometrowy kanał. Po obu jego stronach i dookoła samego doku zgromadziły się tłumy mieszkańców Hobart, które witały wszystkie przybywające jachty. Naszemu jachtowi i temu ostatniemu zgotowały największą owację. Tak mi później mówiono, ale nie wiem, czy to prawda. Znając ducha Australijczyków myślę, że chyba jednak tak.

Po zacumowaniu zebraliśmy się na dole w kajucie, by odmówić modlitwę dziękczynną, która znowu poprowadził Peter. Stopniowo dochodziłem do siebie, gdy spadł na nas kolejny cios. Paul, załoganci A i B oświadczyli, że wracają z powrotem do Sydney... samolotem. Tak było ponoć ustalone na samym początku z tym, że ja nic o tym nie wiedziałem. Moment później Noel Beer zakomunikował nam, że na drogę powrotną został zaproszony na jedną z tych cholernie superszybkich maszyn regatowych i on nie może przepuścić takiej okazji. Także do Sydney mieliśmy wracać tylko w trójkę: Peter, Noel Dauar i ja. Na razie jednak jakoś to do mnie mocniej nie dotarło.

Zresztą, nie miałem czasu na smutki, bo w ciągu najbliższych kilku godzin czekały mnie "atrakcje", o których śniłem w ciągu ostatnich dni. Przede wszystkim zamknąłem się w... ubikacji, gdzie mogłem wreszcie spokojnie zrobić to, czego nie udało mi przez sześć poprzednich dni. Zajęło mi to... ponad godzinę - rekord niepobity do dziś. Następną atrakcją był gorący prysznic, pod którym siedziałem jeszcze dłużej. Potem obciąłem paznokcie, a na koniec pomyślałem “jak szaleć, to szaleć” i również po raz pierwszy od sześciu dni - wyszorowałem zęby.

Tego wieczora - wigilii Nowego Roku - wszyscy uczestnicy regat zaproszeni byli na wspólną kolację do knajpy. Po raz pierwszy od paru dni nałożyłem suche ubranie i buty. Kolacja była typowa przy takich okazjach - mało jedzenia i dużo alkoholu, a dominującym tematem były zakończone regaty.

Około g. 22.00 nasza załoga wymknęła sie z lokalu i udaliśmy się wraz z całym miastem - tak jak to jest tutaj w zwyczaju - do Doku Konstytucji, by przy fajerwerkach przywitać Nowy Rok. Trunki zaczęły powoli uderzać do głowy. Paul, ten rubaszny grubas z brodą, zapragnął nagle, bym nauczył go jak po polsku wymawia się: „Cheers”, czyli “Na zdrowie”. W jego wykonaniu, brzmiało to jednak: “Na zdrowijaaa”. Po chwili cała załoga podchwyciła zawołanie i  wyruszyła z misją nauczenia tego zwrotu całego Hobart. Czułem się zażenowany, ale po kilku piwach przyłączyłem się do nich. Odbywaliśmy wędrówkę od jachtu do jachtu, ze wszystkimi przypijaliśmy i nie rozstawaliśmy się z nikim, dopóki nie nauczył się tego zwrotu. Po chwili zgubiliśmy się, a ja kontynuowałem swoją wędrówkę na własną rękę. Tylko po wrzasku “Na zdrowijaaa” orientowałem się, że gdzieś w pobliżu muszą być chłopcy z naszego jachtu.

Była to naprawdę fantastyczna noc. Jak się wówczas przekonałem, dla wielu uczestników regat, ta noc noworoczna w Hobart była głównym powodem udziału w tym wyścigu. Tłukli się w niewygodzie i niebezpieczeństwie po to, by spotkać starych kumpli i jeszcze raz, póki żyją, wychylić toast. Nie pamiętam już ile jachtów odwiedziłem, ile wypiłem bruderszaftów i z iloma ludźmi się uściskałem. Byłem nieprzytomny ze szczęścia i chciałem, żeby te chwile nigdy się nie skończyły. Tej nocy udało mi się całkowicie zapomnieć, że wyprawa trwa dalej i czeka mnie jeszcze... droga powrotna.

Ireneusz Karaśkiewicz

Cdn...

Fot.: Archiwum autora

Na zdjęciach poniżej: załoga na Catrionie i autor w porcie Hobart.