"Mam olbrzymią satysfakcję, że zdołaliśmy opłynąć Antarktydę" - powiedział PAP kapitan Mariusz Koper, który dowodził ośmioosobową załogą Katharsis II. Do Hobart jacht dotarł 5 kwietnia po 102 dniach i 23 godzinach od opuszczenia Kapsztadu w RPA 23 grudnia.

Polska Agencja Prasowa: Spełniło się pana marzenie? Jest pan zadowolony? Pozostał niedosyt?

Mariusz Koper: Od dziecka marzyłem o podróżach w nieodkryte, czy trudno dostępne zakątki świata, wcielając się w postacie bohaterów powieści Juliusza Verne’a. Nie wyobrażam sobie życia bez marzeń, wyzwań, stawiania sobie ambitnych celów. Wyprawa jachtem żaglowym na wody Antarktydy z zamiarem opłynięcia najzimniejszego kontynentu Ziemi była zarówno podróżą w nieznane, jak i wielkim wyzwaniem. Odczuwam olbrzymią satysfakcję, że udało się to podczas jednego rejsu tak blisko kontynentu, jak żaden żeglarz wcześniej. Za ten wyczyn otrzymaliśmy wiele gratulacji i listów, m.in. od marszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego, a także depeszę z Kancelarii Prezydenta RP Andrzeja Dudy.

PAP: Główny cel wyprawy został zrealizowany?

Mariusz Koper: Tak, w 100 procentach. Próbowaliśmy nie tylko wyznaczyć nową trasę, ale dodatkowo zmierzyć się z najlepszym czasem opłynięcia Antarktydy liczoną od portu do portu. Do pobicia rekordu, mimo doskonałego regatowego tempa na Oceanie Południowym, zabrakło kilka godzin. Trochę z przymrużeniem oka mogę stwierdzić, że ofiarowaliśmy te godziny na badania wód mórz okalających Antarktydę. Nie żałuję tego, gdyż - zacytuję tu prof. Piotra Kuklińskiego z PAN odpowiedzialnego w rejsie za badania naukowe w całości - warto poświęcić czas dla dobra oceanów, które są naszym dobrem.

PAP: Kiedy zaświtał u pana pomysł opłynięcia Antarktydy?

Mariusz Koper: Rejony polarne fascynują mnie i równocześnie napawają trwogą od mojego pierwszego pobytu na Spitzbergenie w 2001 roku. Kiedy w 2008 roku dotarła do mnie wieść o opłynięciu Antarktydy przez Rosjanina Fiedora Koniuchowa pomyślałem, że trzeba być szaleńcem, by narażać swe życie dla tak trudnej i niebezpiecznej wyprawy. Kolejne organizowane przeze mnie ekspedycje w rejony polarne pozwalały zdobywać niezbędne doświadczenie w coraz trudniejszych sytuacjach lodowych. Do pomysłu opłynięcia Antarktydy dojrzałem po zrobieniu Przejścia Północno-Zachodniego w 2012 roku, gdzie wyjątkowo dobrze sprawdził się nasz jacht Katharsis II. Ale do podjęcia wyzwania potrzebowałem jeszcze doświadczenia w żegludze w lodach w najbardziej oddalonym od cywilizacji zakątku świata. Uzyskałem je dzięki wyprawie w 2015 roku do najdalej na południe położonego żeglownego akwenu na świecie, jakim jest Morze Rossa.

PAP: Proszę przypomnieć w wielkim skrócie bilans wyprawy.

Mariusz Koper: Dzisiaj, 5 kwietnia ja i moja ośmioosobowa polska załoga jachtu Katharsis II dopłynęliśmy do portu Hobart w Australii po 102 dniach i 23 godzinach oraz pokonaniu 15 853 mil morskich (29 360 km) od opuszczenia Kapsztadu w Republice Południowej Afryki. W trakcie żeglugi non stop zrealizowaliśmy główny cel wyprawy, jakim było pionierskie opłynięcie Antarktydy po jej wodach, czyli na południe od 60. stopnia szerokości geograficznej południowej. Zajęło to nam 72 dni 5 godzin 33 minuty i 43 sekundy. Długość trasy wyniosła 10 180 mil morskich i była nawet ciaśniejsza od zakładanej, bo w całości została wykonana na południe od 62. stopnia. Tak blisko kontynentu i tak szybko nie opłynął Antarktydy jeszcze żaden żeglarz w historii.

PAP: Co było w tym przedsięwzięciu najtrudniejsze?

Mariusz Koper: Największym wyzwaniem było zapewnienie sobie samowystarczalności podczas wyprawy w obszar, na którym w przypadku dramatycznej sytuacji można liczyć tylko na siebie. Największym niebezpieczeństwem był lód, który czyhał na nas każdego dnia. Najwięcej emocji wywoływały sytuacje, gdy spadała widoczność za sprawą mgieł, zawieruch śnieżnych lub ciemnych nocy, które towarzyszyły nam od połowy lutego. Musieliśmy wtedy bardzo zwalniać, by móc dostrzec lód przy pomocy kamer termowizyjnych.

- Podczas sztormu na Morzu Amundsena gnani wiatrem wpadliśmy z dużą prędkością w rozległe i gęste gruzowisko lodu uwięzionego między kilkoma górami. Olbrzymie fale uniemożliwiały manewrowanie i groziło nam zderzenie z bryłami lodu wielkości samochodu. Dużej sprawności załogi zawdzięczamy wyjście z tej sytuacji i wpłynięcie w cień olbrzymiej wyspy lodowej, której wysokie klify dały nam schronienie niczym port. Większość z siedemnastu sztormów, z którymi zmierzyliśmy się w trakcie wyprawy, obfitowała w niebezpieczne momenty. Trzykrotnie doprowadzały do uszkodzeń na jachcie, które dzięki doświadczeniu załogi były szybko opanowywane i nie skutkowały poważniejszymi konsekwencjami.

PAP: Sukces zależy od załogi. Jak ocenia pan ludzi, którymi przyszło panu dowodzić?

Mariusz Koper: Bez załogi, do której ma się bezwzględne zaufanie, nie można podjąć się tak poważnego wyzwania. Cała załoga posiada duże doświadczenie żeglarskie i sprawdziła się w poprzednich wyprawach na Katharsis II. Na pewno łatwiej współpracuje się z ludźmi, z którymi niejedno się już doświadczyło. Dwa podstawowe filary załogi to: pierwszy oficer Tomasz Grala, odpowiedzialny za sprawność techniczną jachtu i drugi oficer Hanna Leniec, odpowiedzialna za logistykę i prace bosmańskie. Jej zaangażowanie i wysiłek dodatkowo motywował resztę załogi świadomej tego, że dopiero co zakończyła roczną walkę z rakiem piersi. Cały rejs był dedykowany tej profilaktyce.

PAP: Czy były sytuacje konfliktowe? Musiał pan "gasić pożary"?

Mariusz Koper: Sytuacji konfliktowych, czy raczej nieporozumień, nie da się uniknąć podczas przebywania przez ponad 100 dni na niewielkiej zamkniętej przestrzeni. Z reguły szybko się rozwiązywały w trakcie wspólnie spożywanych obiadów. Nie rzutowały one na ogólną atmosferę, która była znakomita. Moja załoga jest przecież częścią rodziny Katharsis.

PAP: Najzabawniejsza sytuacja z całego rejsu?

Mariusz Koper: Dobry humor towarzyszył nam każdego dnia. Nie brakowało śmiechu. Do zabawnych sytuacji dochodziło zazwyczaj w kambuzie podczas przygotowywania posiłków w warunkach sztormowych. Pozostawiam wyobraźni potrawę, która powstała z nieoczekiwanego i gwałtownego połączenia indyka w galarecie z sernikiem na zimno. Obie potrawy były na etapie... zastygania.

PAP: W jakim stanie jest jacht?

Mariusz Koper: Katharsis II to Oyster 72, 22-metrowy, nowoczesny jacht zbudowany z tworzyw sztucznych. Został starannie wyposażony, by spełniać wymogi zarówno wyprawowe, jak i czysto turystyczne. Pomimo tego, że nie jest jednostką regatową, dowiódł swych możliwości podczas słynnego wyścigu Sydney–Hobart w 2014 roku. Tak długa wyprawa oraz przepłynięte mile morskie w lodowych i często sztormowych warunkach odcisnęły swoje znamię na kondycji jednostki. Katharsis II udaje się do Auckland w Nowej Zelandii, gdzie zostaną dokonane wszystkie niezbędne przeglądy i naprawy. Jacht jest nadal sprawny, gdyż niemal każde z uszkodzonych urządzeń ma swój działający zamiennik. Lista prac związanych z przywróceniem blasku i pełnej sprawności jednostki jest dosyć długa, ale nie odbiega znacząco od standardowych, corocznych przeglądów.

PAP: Ten rejs przechodzi do historii. Co teraz: odpoczynek, nowe plany, pomysły?

Mariusz Koper: W ciągu ostatnich dziewięciu lat przepłynąłem na Katharsis II 115 000 mil morskich. Trudno mi sobie wyobrazić dłuższy odpoczynek od żeglowania, nawet po tak długim, trudnym i wyczerpującym rejsie. Niemniej planowany remont jachtu oraz prywatne plany wymuszają przerwę w żegludze aż do listopada. Nowych pomysłów na pewno nie brakuje, ale.. wolę opowiadać o ukończonych wyprawach.

Rozmawiał: Janusz Kalinowski

Fot.: Antarctic Circle 60s