Żegluga

3,5 tysiąca kilometrów rzekami i kanałami Europy przepłynął hausbot Żeglugi Wiślanej, aby promować piękno polskich szlaków żeglugowych. Ekspedycja, która trwała półtora miesiąca (11 września – 15 listopada) zakończyła się sukcesem. O rejsie, który odbywał się pod naszym patronatem, było głośnio nie tylko w Polsce, ale także w Niemczech, Belgii czy Holandii.

Łukasz Krajewski, właściciel Żeglugi Wiślanej, już zapowiada, że wyprawa zostanie powtórzona w przyszłym roku, tym razem na innej, jeszcze dłuższej trasie, najprawdopodobniej z Gdańska aż do Francji. Poniżej publikujemy relację jednego z jej uczestników.

Ren mi niestraszny

Gdy zadzwonił do mnie Łukasz Krajewski, właściciel i producent nowego hausbotu Vistuli „Cruiser 30”, z propozycją wzięcia udziału w ekspedycji, czyli rejsie tą łódką z Gliwic do Berlina przez Hamburg, Amsterdam i Brukselę, od razu się zgodziłem.

Miałem wziąć udział w przedostatniej części rejsu, z Liege przez Mozę i Ren do mariny w Dorsten. Niestety, poczytałem trochę w internecie o pływaniu po groźnej rzece Ren i - nie będę tego dziś ukrywał - zacząłem się bać.
Rzeka „przemysłowa”. Ruch na niej olbrzymi i to ponad stumetrowych barek. Prąd silny, przy ostrogach (chroniących brzegi rzeki), nawet bardzo silny. Jeśli wysiądzie silnik, łódka straci sterowność, wyniesie ją na środek prosto „pod koła” barek, a tu woda zimna, a do domu daleko…

Ale co tam, raz się żyje. Podjąłem rękawicę i zgłosiłem udział czteroosobowej załogi. Nie musiałem namawiać Zosi, mojej żony, dzielnie mi partnerującej w wielu wyprawach barkowych. A kiedy znalazłem, nie bez trudu, pozostałych dwóch dzielnych marynarzy, mieliśmy załogę. Wyruszyć na szlak mieli: Zosia Zubczewska, Michał Dembiński, Stefan Zubczewski i Andrzej Jachimiak.

Krótka narada, zakupy i w drogę. 1200 km samochodem, aby zluzować Łukasza w Liege (Belgia). Po drodze telefon, że Łukasz się do Liege „nie wyrobi”, zatem spotykamy się w Namur. Trasa troszkę się nam wydłuża... Wreszcie zaokrętowanie i nocowanie przy miejskim nabrzeżu. Rano odwozimy Łukasza na lotnisko. Na wodę wychodzimy po południu. Krótki odcinek rzeki Mozy i zrobiło się ciemno. Noclegu szukaliśmy po omacku. Zacumowaliśmy do napotkanego krzaka w jakiejś ponurej zatoczce. Rano okazało się, że nie wolno tam było wpływać łodzią motorową – rezerwat. Szybko, na małych, cichutkich obrotach, uciekliśmy z miejsca przestępstwa…

Klucz pod doniczką

Następny dzień to marina w Liege w centrum miasta. Jest woda, prąd, a w kapitanacie nikogo. Nocowaliśmy za darmo. Kolejny nocleg w Maastricht, w komfortowej marinie, a w kapitanacie… Byłby kłopot z wyjściem do miasta, bo miejsce ogrodzone i furtka zamknięta, ale w sąsiednim Yacht Clubie mała balanga i tam otrzymaliśmy od podpitego członka klubu uniwersalny klucz do wszystkiego – do łazienki, pryszniców, furtki do miasta. Poprosił, aby rano, przed wyjściem na wodę klucz zostawić pod doniczką z pelargonią. Czyż nie urocze?

Przez kilka dni przyjemnie, raz Holandia, raz Belgia, czasem Niemcy, nigdy nie wiedzieliśmy, w jakim jesteśmy państwie. Przeprawa Mozą przez Ardeny przypominała przełom Dunajca. Przyjemnie pływać po Unii. To, że znaleźliśmy się w innych granicach sygnalizowały tylko nasze komórki, podając telefony konsulatów...
Żeby jeszcze relacja naszych zarobków do cen unijnych była lepsza. Na szczęście jedzenie mamy z RP, jakoś przebiedujemy.

Codziennie rano ruszając w drogę włączaliśmy nadajnik GPS, dzięki któremu można było śledzić na bieżąco, gdzie się aktualnie znajdujemy. Wystarczyło wejść na www.zeglugawislana.pl i tam w „googlową” mapę.
Po kilku dniach REN. Od razu na wstępie zimny prysznic. Było już po południu i bardzo wiało. Trafiliśmy na jakiś upiorny ruch barek na rzece i silny, nawet bardzo silny prąd. Po trzech kilometrach pokonanych w ponad godzinę, zawinęliśmy szczęśliwie do mariny w Nijmegen. Opłata w „parkometrze” (11,5 euro), podłączenie do prądu i wody bieżącej. - Jest dobrze - mówi Michał, nasz drugi oficer (bo pierwszy, to moja żona, kapitanowa Zosia).

Idziemy na miasto, na pizzę. Jest dobrze. Przecież popłynęliśmy do przodu, mimo wiatru w twarz, przeciwnego nurtu i fal wzburzonych przez śruby gigantycznych barek. Całą noc słyszymy warkot ich potężnych silników, bo one nocą też pływają. Raniutko, zaraz po porannej kawie w drogę, w górę Renu. Normalnie pływaliśmy na 2000 obrotach naszego niezbyt mocnego diesla. Tym razem podkręcamy - 2800. Na łódce robi się głośno. Po kilku godzinach staje się to męczące. Posuwamy się ok. 6 km na godzinę, a miejscami 2-3 km. To niezły wynik. Barka dzielnie wspina się na wysokie fale i dobrze słucha steru. Po kolejnym noclegu pokonaliśmy drugi odcinek do Wesel, gdzie schodzimy z Renu. Dwa dni, 72 km pod prąd. Wypaliliśmy sporo ropy, ale nasza Vistula spisała się świetnie.

Naprzeciw lotniskowcom

To czego dowiedziałem się o żegludze po Renie, niezupełnie pokrywało się z przeczytanymi wcześniej informacjami. Było lepiej niż się spodziewałem. Najgorsze dla Vistuli były zestawy barek pchane przez „pchacze”. Składały się z co najmniej sześciu, a czasem nawet dziewięciu jednostek, każda o długości najmniej 80 metrów. Nazywaliśmy to coś – lotniskowcami. Niestety, potężny pchacz zostawiał za sobą nawet ponad 1,5-metrowe fale. Często lotniskowce mijały nas o kilka metrów. Poza tym jednak Ren – SPOKO!!!

Od Wesel musieliśmy się spieszyć, bo byliśmy umówieni z naszymi następcami prawie 22 km dalej. To tylko – bagatela – 3 godziny płynięcia, ale po drodze… dwie śluzy. Przeprawa przez nie opóźniła nas o 1,5 godziny. Sprawdzamy się w pływaniu po ciemku. Mamy przecież oświetlenie nocne! Udało się. Zanocowaliśmy w marinie Dorsten – Motor – Yacht – Club (10,5 euro). W kapitanacie oczywiście nikogo, a furtka zamknięta. Tymczasem przed nami zielona noc... Poszperaliśmy w naszej łódce, znalazło się coś na wieczór.

O świcie telefon od zmienników, że nadciągają. Dokonaliśmy wymiany załogi. Gdy robiłem ostatnie zdjęcie Vistuli, łza mi się w oku zakręciła. Popływało by się jeszcze…

Życzyliśmy zmiennikom dopłynięcia do celu – Berlina – o czasie. To w końcu prawdziwe wilki morskie: kapitan żeglugi wielkiej, kapitan jachtowy i dwóch sopockich morsów, panowie 60 plus! Wszyscy z Wybrzeża: Andrzej Dembiński, Zbigniew Frydrych, Andrzej Rzyski i Jan Ślizień.

Nawet się dobrze nie rozpakowali, jak już odeszli od pomostu. Widać było, że „zdobędą” Berlin o czasie, czyli 15 listopada. Trzy dni później hausbocik Vistula Cruises 30 miał przecież „wystąpić” na berlińskich targach „Boot und Fun 2011”.

Na Berlin!

Zrobiło się zimno, w nocy nawet ok. 4 stopni na minusie. Już po sezonie i o mariny, gdzie można by się podłączyć do prądu (co oznacza ciepło) oraz wody, coraz trudniej. Ogrzewanie na łódce wprawdzie jest, ale pożera sporo gazu. Inna sprawa, że pełna, rezerwowa butla z gazem, którą nabyliśmy jeszcze z Łukaszem w Belgii, okazała się mieć inny gwint. I jak tu się podłączyć? Polak jednak potrafi. Niemniej chłopaki woleli gaz oszczędzać, toteż trochę marzli, co powodowało, że już o świcie wyruszali w dalszą drogę. Bardzo im współczułem z powodu mrozu. Kiedy przyszedł kryzys „wypalili” butlę w 2,5 dnia i szczęśliwie nie zamarzli!

Cały czas ich śledziłem za pośrednictwem satelity. Trzy razy rozmawialiśmy przez telefon. Na bieżąco relacjonowałem w internecie ostatni etap ekspedycji. A oni strasznie szybko zasuwali.

Ostatniego dnia, 15 listopada, prawie przyrosłem do komputera, obserwując jak nasi dzielni marynarze szybko posuwają się w kierunku Berlina. Kiedy osiągnęli docelową marinę, zadzwoniłem z gratulacjami i spełniliśmy toast zwycięstwa - oni niemieckim, a ja polskim piwem.

Tak to było i mam nadzieję, że na tym nie poprzestaniemy!

Tekst i zdjęcia:
Stefan Zubczewski

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1
Waluta Kupno Sprzedaż
USD 3.9985 4.0793
EUR 4.2532 4.3392
CHF 4.3728 4.4612
GBP 4.9862 5.087

Newsletter