Wczoraj przekroczyłam 89 stopień S. Do Bieguna Południowego 59 mil - to już ostatnia setka kilometrów. Ciągle sporo, ale jednak 11 setek już za mną. Myślałam, że przynajmniej teraz będzie łatwiej. Nie jest. Dzisiaj zaczynam 63. dzień marszu. Powoli dopada mnie zmęczenie. Każdy kilometr czuję w kolanach i w mięśniach barków. Śnieg bez poślizgu, 100 kg pulki (sanie) i do tego niskie ciśnienia - bo jestem na 2700 metrach, a przy cienkiej warstwie atmosfery na Biegunie wrażenie jest, jakby na wysokości dwóch Giewontów.

Wszystko, o czym teraz myślę to marsz i coraz krótszy sen. Mało czasu na refleksje i zachwyty. Codzienny rytuał rozbijania i zwijania obozu. Muszę pamiętać o odpowiednim posiłku i ubiorze. Przy wietrze ok. 40 km/h i temperaturze dochodzącej do minus 30 st. C łatwo o odmrożenia. Na to także nie mogę sobie pozwolić. Każdy błąd spowalnia mnie, a czasu coraz mniej. Za tydzień rozpoczyna się zwijanie letnich baz. Wiem, że na mnie czekają. Antarktyczne lato już się kończy. Ciągle zdziwiona jestem ilością opadów śniegu. Przecież to teren pustynny. Takie wyjątkowe lato. :) Już niedługo, od lutego do listopada, zapanują tu lodowate wiatry i naprawdę niskie temperatury. Dlatego z końcem stycznia sezonowi "goście" odlatują. Zostaje tylko personel w stałych bazach naukowych.

Kilka dni temu przyszła niespodziewana burza śnieżna. Musiałam przerwać marsz i schronić się w namiocie. Dodatkowy, przymusowy postój wykorzystałam na sen i potem wyruszyłam "nocą". Pory dnia są tu umowne, bo jasno jest jeszcze przed ogromną większość doby. Aby trochę wydłużyć dzienny dystans, znowu skróciłam godziny snu. Wyśpię się już niedługo... "Tylko 100 km", ale to jednak ciągle kawał drogi. Z jednej strony naprawdę cieszę się, że jestem tu, gdzie jestem, ale także zaczynam myśleć o rozmowach z przyjaciółmi. Chyba fajnie będzie się spotkać i pogadać po 10 tygodniach bez widoku ludzkiej twarzy.

Przed wyprawą często zadawane były mi pytania - za czym najbardziej będę tęsknić? Teraz już wiem: po pierwsze - prysznic. :) A po drugie: domowy obiad. Mimo że żywność liofilizowana, którą tu mam jest naprawdę dobra, to jednak chętnie zjadłabym coś świeżego i domowego. Poza tym korzystam z ostatnich zapasów. Ale owsianka z termosu jest w dalszym ciągu super, tyle że skończyły się prawie całkiem słodycze.

A jakie mam marzenie? Na razie chyba takie, aby ten "piaszczysty śnieg" wreszcie nabrał poślizgu i aby częściej wychodziło słońce. No bo łatwo nie jest. Ale o tym już pisałam... Za to jest pięknie.

Pozdrawiam wszystkich,
Gocha