Inne
Jeśli ktoś myśli, że może powtórzyć sierpień 1980 r., to chcę mu powiedzieć: tamta historia może się powtórzyć tylko jako farsa – mówi marszałek Senatu Bogdan Borusewicz

Związkowcy w stoczni gorąco popierali jej sprzedaż ukraińskiemu inwestorowi. Wyszło źle, i teraz ludzie chcą ich z tego wsparcia rozliczać. Dlatego związkowcy wysuwają żądania – to klasyczna ucieczka do przodu – uważa Bogdan Borusewicz
Fot. Robert Gardziński
Źródło: Fotorzepa

Martwi pana zamieszanie wokół obchodów 4 czerwca 1989 r.?

Oczywiście. To przykre, bo chodzi o niesamowicie ważną datę. Po tych pierwszych wolnych wyborach do Senatu i częściowo wolnych do Sejmu władza PRL-owska się załamała. Nie strukturalnie, tylko psychiczne. Wierzyłem, że wygramy wybory, ale nie podejrzewałem, że przepadnie w nich lista krajowa, z której kandydowali najważniejsi przedstawiciele ówczesnej władzy i która miała być dla nich zabezpieczeniem. To było zaskoczenie.

Na tyle duże, że „Solidarność” nie miała scenariuszy przejmowania władzy. Dobrze sobie poradziliście?

No, nie mieliśmy scenariuszy. Sądziłem, że będziemy jeszcze kilka lat trwać w starciu z władzą PRL, tylko już nie w fizycznym, ale politycznym. Że trzeba będzie ten system zmuszać do zmiany. Dlatego, tworząc listę wyborczą w Gdańsku, brałem tylko ludzi wypróbowanych w podziemiu: Lecha Kaczyńskiego, Bogdana Lisa, Czesława Bieleckiego, Olgę Krzyżanowską. Jeszcze do tego zrobiłem desant na region elbląski i tam wcisnąłem na listę do Senatu Jarosława Kaczyńskiego. Wcisnąłem go kolanem, wbrew oporom miejscowych, bo uważałem, że powinien kandydować.

I dziś pan żałuje tej decyzji?

Nie, była dobra. Wszyscy ludzie na listach to były ważne i duże indywidualności.

Politykę grubej kreski, którą zastosował Tadeusz Mazowiecki, też ocenia pan dobrze?

Rozumiałem ją tak, że wszyscy mają prawo czuć się bezpiecznie w nowym państwie i mają szansę na to, by się poprawić, nawet jeżeli byli po tamtej stronie. Rezultatem tej polityki było to, że SLD w 20-lecie Sierpnia'80 uznał ów Sierpień za wielki, demokratyczny ruch, który był potrzebny Polsce i zreformował kraj! Niektórzy uważali to stanowisko za skandal. A ja sądzę, że to właśnie jest zwycięstwo. To, że ci, którzy byli po drugiej stronie, uznali wagę Sierpnia.“Gruba kreska” oczywiście miała swe minusy: brak rozliczeń. Jednak ja uważałem, że nie można dekomunizacją uczynić półtora miliona ludzi – członków PZPR – obywatelami drugiej kategorii. Bez wyroków sądowych, tylko na podstawie decyzji politycznej. To oznacza koniec demokracji, o którą walczyłem.

Czechy zrobiły dekomunizację i są nadal demokratyczne.

Ale mają największą partię komunistyczną w tej części Europy.Oczywiście, po przejęciu władzy zdarzały się w Polsce na początku lat 90. momenty trudne, wprowadzające w błąd. Na przykład dochodziły informacje, że PRL-owska Służba Bezpieczeństwa pali swoje archiwa. Zastanawiałem się wtedy, czy nie zająć tych archiwów. Jednak usłyszałem dementi, że wszystko jest pod kontrolą i zrezygnowałem, bo takie działanie na granicy prawa mogło podzielić nasz obóz. Dziś uważam, że to akurat był błąd. Żałuję, że tego nie zrobiłem.

A nie żałuje pan, że nie było dekomunizacji i w pierwszych wyborach prezydentem mógł zostać PRL-owski minister Aleksander Kwaśniewski, który przyszedł pijany na cmentarz w Charkowie?

Naród go wybrał. Biłem się wraz z kolegami o wolność także dla tych, którzy jej nie chcieli. I oni potem też z tej wolności skorzystali.

W 1993 r. odszedł pan ze związku, bo nie zgadzał się z polityką Mariana Krzaklewskiego…

Powodem mojego rozbratu z Krzaklewskim było wotum nieufności dla rządu Hanny Suchockiej, które postawiła „S”. Byłem temu przeciwny, bo uważałem, że komuniści dojdą do władzy. I miałem rację - Lech Wałęsa wykorzystał sytuację i rozwiązał parlament, aby dopaść braci Kaczyńskich. A wybory wygrał SLD. Zatem zmuszenie przez Krzaklewskiego klubu „S” do głosowania za odwołaniem rządu Suchockiej było kardynalnym błędem.

I nie przeszkadza panu, że teraz jest z Krzaklewskim, kandydatem PO na europosła, w jednej formacji?

Nie. W tamtych czasach Krzaklewski wyraźnie sterował związkiem w prawo, w kierunku ówczesnego ZChN. A doszedł do Platformy. To ewolucja w dobrym kierunku. Każdy ma prawo do zmiany poglądów.

Wałęsa też będzie musiał naprawiać to, że występuje na spotkaniach Libertas i w ten sposób wspiera Ganleya?

Wałęsa już płaci za to poparcie swoim autorytetem i popularnością. No ale on taki właśnie jest - swoje decyzje zmienia z dnia na dzień, z godziny na godzinę. Nie dziwię się więc, że robi takie wolty - popiera i Platformę, i Ganleya, i mówi, że wszystko w porządku. Szuka swojego miejsca na scenie publicznej. Był ostatnio prawie codziennie w mediach. Uzyskał więc, co chciał, ale poniesie tego konsekwencje.Niestety my też. Ja i całe środowisko „Solidarności”. Nasza opinia międzynarodowa będzie znacznie gorsza, bowiem na świecie jesteśmy oceniani przez pryzmat Lecha Wałęsy. Dotąd jego międzynarodowy wydźwięk był bardzo pozytywny. Ale teraz rozmawiałem z dwoma znaczącymi politykami USA, związanymi z Polską, i są w szoku. Podobnie jak ja. Jeszcze nie zdołałem się otrząsnąć. To nie jest dobra sytuacja dla Polski.

A jak pan ocenia rolę „Solidarności” w ostatnich 20 latach? Lech Wałęsa powiedział podczas awantury o obchody 4 czerwca, że trzeba było schować sztandary „S”, tak jak apelował.

Miał wtedy rację. „Solidarność” stałaby się piękną historią, do której wszyscy mogą się odwoływać i nie byłaby umaczana w bieżącą politykę. To był dobry pomysł, problem tylko w tym, że Wałęsa zgłosił go dopiero jako prezydent. Mógł to przeprowadzić jako przewodniczący związku, ale akurat wtedy „S” była potrzebna do wygrania wyborów prezydenckich i tego nie zrobił.

Minister w Kancelarii Premiera Rafał Grupińki twierdzi, że za krytyką rządu i tym wszystkim, co przed obchodami 4 czerwca dzieje się w Stoczni Gdańskiej, stoi PiS. Pan też tak uważa?

Doskonale znam tych ludzi ze stoczni. Karol Guzikiewicz jest taki sam, jak był. Tyle że kiedy ja byłem przewodniczącym regionu gdańskiego “S“, to nie Guzikiewicz nim rządził.

Teraz rządzi czy media go na takiego wykreowały?

On rządzi już wszędzie, nawet na poziomie krajowym. Może tyle, na ile inni mu pozwolą. Oczywiście kierownictwo związku „S”, choć jest propisowskie, nie chce być identyfikowane politycznie. Bo każdy związek musi rozmawiać z aktualną władzą i nie jest dobrze, gdy uważane jest za przybudówkę jakiejś partii. Natomiast tej grupie w Stoczni Gdańskiej pozwolono akurat narzucać politykę. Im chodzi o dodatkowe pieniądze dla prywatnego inwestora ukraińskiego. A na to musi się zgodzić Komisja Europejska.

Chodzi tylko o to?

Tak. Przecież nie o to, żeby Komisja Europejska zmieniła zdanie na temat pomocy państwowej dla prywatnych przedsiębiorstw, bo nikt nie sądzi, że to zrobi.


Bernadeta Waszkielewicz

Czytaj więcej w "Rzeczpospolitej"

Zaloguj się, aby dodać komentarz

Zaloguj się

1 1 1 1

Źródło:

Waluta Kupno Sprzedaż
USD 4.0211 4.1023
EUR 4.2758 4.3622
CHF 4.4105 4.4997
GBP 4.9503 5.0503

Newsletter