- Staram się przygotować i przewidzieć wszelkie rzeczy, które mogą sprawić mi trudności. Nie mam tendencji samobójczych, dlatego staram się zwrócić uwagę przede wszystkim na to, co może stanowić potencjalne zagrożenie - wyjaśniał nam Aleksander Doba.

- Jak się czuje największy kajakarz w historii świata?

- Nie bardzo przyjmuję do siebie takie określenie. Jestem kajakarzem-turystą i różne przymiotniki, które są mi przypisywane uważam za dodawane na wyrost.

- Niepotrzebna skromność. Liczby mówią same za siebie. Przepłynął pan już kajakiem 70 tysięcy kilometrów, w tym kilkanaście tysięcy morzem! Nikomu do tej pory nie udał się taki wyczyn. I, jak słyszymy, nie zamierza pan na tym poprzestać.

- Do Polski przyleciałem na kilkumiesięczną przerwę - głównym celem jest zdobycie funduszy na następną wyprawę. Mój kajak został w Ameryce Południowej, przy ujściu Amazonki. Więc jak widać, jestem w trakcie. Energii i sił mi na razie nie brakuje i o zakończeniu absolutnie na razie nie myślę.

- Słyszał pan o Williamie Willisie? To amerykański  żeglarz, który w wieku 61 lat po raz pierwszy pokonał Pacyfik na tratwie. W wieku 70 lat zrobił to po raz drugi. Trzy lata potem wyruszył przez Atlantyk na małej żaglówce i zginął. Pan miał 58 lat, kiedy po raz pierwszy próbował przepłynąć Atlantyk kajakiem, po raz drugi, tym razem z sukcesem, zrobił to pan w tym roku, w wieku 65 lat. Teraz planuje pan pokonanie Pacyfiku. Nie widzi pan podobieństw pomiędzy wami? Nie boi się pan, że skończy jak on?

- Taką obawę mam przed każdą solidniejszą wyprawą. Staram się przygotować i przewidzieć wszelkie rzeczy, które mogą sprawić mi trudności. Nie mam tendencji samobójczych, dlatego staram się zwrócić uwagę przede wszystkim na to, co może stanowić potencjalne zagrożenie. Oczywiście, mimo że jestem przygotowany na wszystko, to jednak żywioł wielokrotnie sprawiał mi niespodzianki. Bo ostatecznie wszystkiego się przewidzieć nie da. Przy długiej wyprawie, szczególnie w miejsca egzotyczne, przykre zdarzenia mogą nas spotkać i ze strony żywiołu, i ze strony ludzi... Mój anioł stróż jest dosyć zapracowany.

- Czyli uważa się pan za człowieka ostrożnego?

- Powiem tak: zdaję sobie sprawę z ryzyka związanego z moimi wyprawami, ale nie szukam niebezpiecznych przygód. Gdybym stwierdził, że prawdopodobieństwo, iż w trakcie mojej następnej wyprawy może się stać coś złego, zrezygnowałbym z niej.

- Willis stracił życie, bo nie umiał przestać bić rekordów. Widział ryzyko, tak jak pan je widzi, ale nie potrafił się powstrzymać. A kiedy pan przestanie, panie Aleksandrze? Przecież ma pan na koncie tyle wyczynów, że nie musi się już z nikim ścigać, nikomu nic udowadniać. Po co kolejna wyprawa?

- Zacytuję słowa sir Ernesta Shackletona, podróżnika, badacza polarnego początku XX wieku: „Morze to żywioł, którego nie zwycięży się nigdy, można być jedynie niepokonanym”. Tego respektu przed żywiołem nigdy nie tracę. Protestuję, gdy prasa pisze, że „pokonałem Atlantyk”. Ja go nie pokonałem, ja go przepłynąłem, nie dając się pokonać. Dla mnie to istotna różnica. A teraz do tematu: kolejnymi wyprawami morskimi – wymyślonymi, przygotowanymi i realizowanymi przeze mnie – ustawiałem sobie coraz wyżej poprzeczkę. W mojej kajakarskiej karierze zawsze byłem bardzo otwarty, chętny nauczenia się czegoś nowego, nowego sprzętu, nowych akwenów, nowego sposobu pływania. Jestem bardzo wszechstronnym kajakarzem, moje umiejętności pozwalają mi stawiać sobie coraz trudniejsze zadania. Mam świadomość, iż zbliżam się do granicy swoich możliwości i że właściwie „drażnię” żywioł. Ale wychodziłem cało z bardzo wielu i bardzo różnych opresji. I mam jeszcze przed sobą sporo zadań. I naprawdę chcę się dobrze do nich przygotować. Teraz chcę przepłynąć Pacyfik: między Galapagos a Markizami Francuskimi, co jeszcze się nikomu nie udało, nikt się na taki wyczyn nie porywał. Sprawdziłem się – ja i kajak – na Atlantyku. Moja rzeczywista trasa bardzo odbiegała od zaplanowanej, była o wiele dłuższa, z zawijasami. I gdyby, że tak powiem, wyprostować tę moją trasę atlantycką, odległość byłaby podobna do tej, jaką mam zamiar pokonać na Pacyfiku.

- Ale tam też może płynąć pan zawijasami….

- Na Atlantyku miałem poważne problemy z północno-równikowym prądem wstecznym. Na Pacyfiku prądy i wiatry powinny mi raczej sprzyjać, powinno być łatwiej. Według wstępnych planów, moja wyprawa przez Pacyfik ma być etapowa, by okres tajfunów, które wieją przy brzegach Australii, przeczekać.

- Po przepłynięciu Atlantyku popłynął pan jeszcze Amazonką. Tam też o mały włos nie stracił pan życia. Został pan napadnięty i obrabowany. W tym samym czasie w Peru zginęła para innych polskich kajakarzy zamordowana przez Indian. Nie bał się pan, że historia może się powtórzyć? Po przepłynięciu Atlantyku mówił pan, że chciałby wrócić do Europy, także kajakiem, ponownie przez Atlantyk, północną trasą. Niektórzy zaczęli wtedy posądzać pana o szaleństwo. Zapytamy wprost: jest pan szalony panie Aleksandrze?

- Nie, absolutnie nie. Na marginesie, przed kilkoma miesiącami mój kolega z Gdyni rozmawiał z Jarkiem Frąckiewiczem, tym, który został później zamordowany i który powiedział mu wówczas: Olka miota tak po tym oceanie w różne strony, musimy być przygotowani na to, że nie wróci… Ja wróciłem, a oni…. Jarka znałem od 24 lat, jego żonę, Celinę, od kilkunastu. Gdy byłem w Peru, prowadziliśmy ze sobą korespondencję. Miałem złe przeczucia już po tygodniu od urwania się z nimi kontaktu, bo wiedziałem, że mają ze sobą środki łączności i stale komunikują się ze znajomymi… A wracając do pytania: moją wyprawę transatlantycką planowałem wstępnie na kilka etapów. Pierwszy, z Afryki do Ameryki Południowej, miał być niejako etapem wstępnym na sprawdzenie kajaka - bo po raz pierwszy płynąłem tym kajakiem - i mnie w tych warunkach. Nie miałem dużego doświadczenia z oceanem. Jestem żeglarzem, ale pływałem tylko po Morzu Bałtyckim i to stosunkowo niewiele. Przepłynięcie Atlantyku traktowałem jako swego rodzaju rozpoznanie. Założyłem sobie - jeśli ten pierwszy etap przebiegnie pomyślnie, wszystko się sprawdzi, kajak i ja - przygotowuję się na drugi etap, który miał przebiegać wzdłuż wybrzeży Brazylii, potem na Wyspy Karaibskie, gdzie miałem przeczekać sezon huraganów, a celem był Waszyngton, do którego zostałem zaproszony przez pana Piotra Chmielińskiego, chyba największego polskiego kajakarza w historii. I gdzieś w maju tego roku miałem zamiar przepłynąć Atlantyk z Nowego Jorku do Kanału La Manche. Ale musiałem zmienić plany, bo w trakcie wyprawy atlantyckiej wysiadła mi elektryczna odsalarka. Musiałem używać zapasowej, ręcznej. Dopiero po dwóch miesiącach urządzenie odzyskało sprawność. Było za późno na kontynuowanie wyprawy, bo w jej trakcie złapałyby mnie groźne huragany. Co robić? Ze strony pana Andrzeja Armińskiego (żeglarz, właściciel stoczni w Szczecinie, który skonstruował kajak Aleksandra Doby - red.) padła wówczas propozycja, żebym popłynął Amazonką. Nie miałem tego pierwotnie w zamiarze, nie miałem map... Ale w końcu zgodziłem się, postanowiłem przetransportować kajak statkami jak najwyżej i spłynąć do ujścia Amazonki. Ostatecznie nie udało mi się. W końcu więc pan Andrzej rzucił pomysł – Pacyfik! Po długich i burzliwych dyskusjach stwierdziłem, że mój plan atlantycki przechodzi do historii i nastawiam się na Pacyfik.

- Kiedy zamierza pan wyruszyć i jaką trasą?

- W styczniu przyszłego roku powinienem przetransportować mój kajak, który teraz stoi w porcie Belem w Brazylii, przy ujściu Amazonki, do Ekwadoru, nad Pacyfik. To nie będzie łatwe i tanie. Kadłub i instalacja elektryczna wymaga napraw, co trochę potrwa. Pierwszy etap: z Guayaquil do Galapagos, około tysiąca kilometrów: sprawdzenie sprzętu i siebie. Potem przerwa i etap do Markizów Francuskich – 2900 mil morskich w linii prostej.

- Na tym samym kajaku konstrukcji Andrzeja Armińskiego? Wytrzyma? Sam pan mówił, że wymaga napraw.

- To drobne uszkodzenia. Przetarte miejsca na kadłubie sam naprawiłem. Jeszcze instalacja elektryczna i będzie w porządku. Kajak sprawdził się na Atlantyku, cały czas czułem się w nim bezpiecznie. On jest tak zbudowany, że nie może płynąć do góry dnem, od razu „wstaje”. Miałem sześć takich wywrotek i kajak zawsze wracał do swojej pozycji. Bez niego wyprawa byłaby niemożliwa.

- Ile w pańskim sukcesie jest wkładu Andrzeja Armińskiego?

- Za każdym razem podkreślam, że bez tego wspaniałego człowieka nie byłoby mego sukcesu. Jestem mu bardzo wdzięczny za ten kajak. Przyszedłem do niego ze szkicem, jak sobie wyobrażam kajak, którym chciałem przepłynąć Atlantyk. On wziął do pomocy trzech młodych projektantów, którzy dopracowali koncept i wymyślili te niesamowite pałąki. On nawet przebity, przepołowiony, pływa. Nie sposób go zatopić.

- Co będzie dalej? Co po Pacyfiku? Kolejny etap, który złoży się ostatecznie w wyprawę kajakiem dookoła świata?

- Póki co przepłynąłem najwęższy odcinek oceanu, między Afryką a Ameryką. Teraz przygotowuję się do próby przepłynięcia Pacyfiku. Oczywiście mam nadzieję na dopłynięcie do Australii czy południowo-wschodniej Azji, ale wszystko to są etapy, jeśli się uda jeden, będzie następny. Jestem już starszym panem na emeryturze, ale moja małżonka jeszcze pracuje, więc przez osiem godzin jest zajęta. Ale gdy też przejdzie na emeryturę, trudno mi będzie wypływać gdzieś daleko, bo ona będzie właściwie zajęta czekaniem na mnie. Upływ czasu i wiek robią swoje. Przede mną ogromne zadanie, skuteczne przepłynięcie największego ziemskiego akwenu to byłby szczyt moich wyczynowych osiągnięć.

- Opłynął pan kajakiem Bałtyk, popłynął za koło podbiegunowe, teraz przepłynął Atlantyk.   Po drodze było jeszcze kilkanaście innych, nie mniej ciekawych, ekspedycji śródlądowych, jak choćby opłynięcie Bajkału. Która z tych wypraw była najtrudniejsza?

- Na Atlantyku ani razu nie czułem zagrożenia życia. W innych wyprawach tak się zdarzało. Najtrudniejszy i najwspanialszy był wypad kajakiem za koło podbiegunowe północne, z Polic do Narwiku. Wspaniałe krajobrazy i półtoragodzinna przerwa w życiorysie... Powyżej Morza Północnego, na Morzu Norweskim, wśród fiordów, gdzie już właściwie czułem się bezpiecznie, dorwał mnie sztorm, wiatry jak w górach, coś w rodzaju białego szkwału. Nie zdążyłem uciec pod brzeg, wpadłem do wody, byłem w głębokiej hipotermii, a lekarze stwierdzili później, że to właściwie cud, że sam z tego żywy wyszedłem. Niedawno też opływałem jezioro Bajkał i wówczas przez około 20 minut walczyłem o życie wykorzystując wszelkie swoje umiejętności. Było to tak, że przyszedł wielki, gwałtowny sztorm, a ja byłem przy skałach, w które waliły fale. Nie miałem żadnej możliwości przybicia do brzegu. To były bardzo ciężkie chwile. Gdybym się wówczas wysypał…

- A która dała panu największą satysfakcję?

- Wyprawa do Narwiku, choć jeżeli chodzi o skalę, nie była imponująca, była pełna niezwykłych wrażeń.

- Czy miał pan kiedyś taką sytuację, że mówił sobie –„ mam tego dosyć, już więcej nigdzie i nigdy nie popłynę”?

- Kryzys miałem po hipotermii. Tamten sztorm trwał trzy dni, suszyłem rzeczy, byłem przygnębiony. Ale w końcu się pozbierałem. Gdybym wówczas tego nie zrobił, chyba bym już więcej nie popłynął i byśmy sobie teraz nie rozmawiali. Potem już nie miałem tak trudnych chwil. Nawet na Bajkale, gdy po walce z falami chcącymi mnie rozbić o skały, dotarłem do brzegu, położyłem się na kamieniach i cieszyłem, że się udało, że żyję. Ale nie myślałem, by to skończyć.

- Do roku 1989, kiedy zaczęły się pańskie duże ekspedycje, wiódł pan raczej spokojne życie. Pochodzi pan z Wielkopolski, ukończył Politechnikę Poznańską, potem pracował w Zakładach Chemicznych w Policach, ożenił się, doczekał dwóch synów. I nagle te kajaki.

- To było tak, że kolega z pracy przygotowywał się na spływ kajakowy błądząc palcem po mapie. Dałem się skusić, te mapy, to jak on przeżywał przygotowania, sprawiły, że też postanowiłem spróbować. Mój pierwszy spływ odbył się na rzece Drawie. Po dwóch-trzech latach sam zacząłem organizować spływy kajakowe. W 1989 roku odpuściłem to sobie i przestawiłem się już na poważną turystykę. Zacząłem poznawać nasze rzeki, np. Wisłę od źródeł.

- Proszę szczerze wyznać, a co panu tak naprawdę te wszystkie kajakarskie wyczyny? Sława, pieniądze?

- Zaczęło się od rodziców, którzy starali się rozbudzić we mnie ciekawość okolic, Polski, świata, co im się udało. Dzięki temu zacząłem uprawiać turystykę, najpierw kolarską, pieszą, górską, potem szybownictwo, spadochroniarstwo, żeglarstwo. Kiedy przeniosłem się do Polic, musiałem porzucić szybownictwo, zacząłem interesować się kajakami. Miałem 34 lata. I stało się to moją pasją. Poznawanie nowych rzek, nowych tras, nowego sprzętu. Mam takie podejście, że pociąga mnie nowa rzeka, trasa, której nie znam. Kiedy mam do wyboru piękną, ale znaną mi już rzekę i jakąś nieznaną, zawsze wybieram tę drugą. Wyczyny, sława, pieniądze? – nic z tego. Satysfakcja z realizacji ambitnych celów w nieznanym terenie. Jeszcze na żadnej wyprawie nie zarobiłem. Zawsze dużo musiałem sam włożyć.

- Jest pan nie tylko kajakarzem, ale również żeglarzem, pilotem szybowcowym, skoczkiem spadochronowym i kolarzem. Czy te rodzaje aktywności przydały się panu w kajakarstwie? 

- Dzięki szybownictwu i żeglarstwu nie miałem przy pływaniu na Atlantyku żadnych problemów z nawigacją, z właściwym kursem.

- Widzi pan jakichś swoich następców w Polsce? Może któryś z synów pójdzie pańską drogą?

- Kajakami zaraziłem całą rodzinę. Jednym z moich sukcesów jest to, że w organizowanych pod koniec kwietnia Akademickich Mistrzostwach Polski w Kajakarstwie Górskim na rzece Kamiennej koło Szklarskiej Poręby – to najtrudniejsza rzeka w Polsce – dwukrotnie, razem z moimi dwoma synami, zdobyliśmy drużynowo Mistrzostwo Polski. Mój starszy syn był czwarty, młodszy – drugi, a ja wygrałem. Śmiałem się, gdy mój kolega podczas dekoracji skandował: student, student! To wielka frajda, gdy patrzyłem na swego młodszego syna, Cześka, jak płynie – raz gorzej, raz lepiej ode mnie, rozpierała mnie duma. Syn płynie lepiej od ojca!

- Co będzie kiedy już przestanie pan bić kajakarskie rekordy? Założy pan firmę zajmującą się turystyką kajakarską? A może napisze książkę o swoich wyprawach?

- Tego typu działalność wymaga czasu, zaangażowania, możliwości finansowych. Groszem raczej nie śmierdzę, więc się chyba nie zdecyduję. A książka? Namawiano mnie, może napiszę. Mam sporo materiałów: notatki, maile z wyprawy, więc kto wie?

- Pomimo swoich sukcesów nie stał się pan osobą powszechnie rozpoznawalną w Polsce.

- Póki wyglądam oryginalnie, mam tropikalne słońce we włosach, jestem rozpoznawalny w Policach, ludzie mnie zaczepiają, podają rękę. A w Polsce? W środowisku kajakarzy jestem na pewno rozpoznawalny. Z kolei w Stanach udzieliłem wielu wywiadów, dla stacji polskojęzycznych ale nie tylko. Nie zabiegam o popularność.

- Może powinien pan popracować nad wizerunkiem?

- Czy ja wiem? Jak panowie widzą, mam w sobie duże pokłady optymizmu, energii, bo gdybym tego nie miał, gdyby moja energia pozytywna była zbliżona do negatywnej, różne kłopoty związane z organizacją kolejnych wypraw mogłyby przeważyć. Mówiłem znajomym, że oprócz telefonów satelitarnych, miałem na Atlantyku jeszcze jeden środek łączności, dzięki któremu będzie można do mnie za darmo wysyłać wiadomości, bez użycia środków elektronicznych. Wystarczy o mnie pomyśleć dobrze, serdecznie, a ja, drogą telepatyczną, będę odbierał tę energię i będzie mnie ona niosła. I to działało! Czułem poparcie od ludzi, energia pozytywna dopływała. Jak mogłem tych ludzi zawieść?

Tomasz Falba, Czesław Romanowski 

Świat w kajaku

Aleksander Doba ma 65 lat, mieszka w Policach, jest absolwentem Politechniki Poznańskiej i wieloletnim pracownikiem Zakładów Chemicznych „Police”. Kajakiem przepłynął ponad 52 tysiące kilometrów, w tym kilkanaście tysięcy po morzach. Żeglował na wszelkich dostępnych kajakach. Do historii polskiego kajakarstwa przeszły jego samotne wyprawy morskie, m.in. w 2000 roku zorganizował wyprawę „Kajakiem za Koło Podbiegunowe Północne z Polic do Narwiku”. W ciągu 101 dni samotnie przewiosłował 5369 kilometrów wzdłuż norweskich fiordów Morza Północnego i Norweskiego. Jako pierwszy człowiek samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki z kontynentu na kontynent (z Afryki do Ameryki Południowej).