Kapitan jachtu „Astra", z którego w 2007 r. wypadła Marta M. został w piątek skazany na 2,5 roku więzienia. Sędzia uznała, że podczas feralnego rejsu popełnił błędy, które w konsekwencji doprowadziły do utonięcia kobiety. Wyrok nie jest prawomocny.

Sędzia Katarzyna Gródź nie miała wątpliwości - Edward P.-Z., jako kapitan jachtu, był odpowiedzialny za bezpieczeństwo załogi. Mimo to zezwolił na picie alkoholu i załatwienie potrzeby fizjologicznej przez Martę M. bez odpowiedniego zabezpieczenia. Kiedy kobieta, mając ponad 2 promile alkoholu we krwi, wychylała się przez burtę, kapitan palił w kajucie papierosa.

- Nie ma przepisów regulujących zachowanie podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych podczas rejsu - przyznała sędzia Gródź. - W takich sytuacjach należy jednak odwołać się do tzw. dobrej praktyki żeglarskiej. Kapitan wiedział, że są fale, jacht jest w ruchu a Marta M. piła alkohol. Nie powinien jej pozwolić wyjść na pokład.

Picie alkoholu na „Astrze" to tylko jedna z wielu złamanych przez Edwarda P.-Z. zasad żeglarskich. Dlatego skazując kapitana jachtu na więzienie sąd zakazał mu prowadzenia wszelkich pojazdów przez 3 lata, a pojazdów w ruchu wodnym przez 6 lat.

Na wyrok największy wpływ miały dwie okoliczności. Pierwsza, to uznanie, że podjęta przez Edwarda P.-Z. akcja ratownicza przeprowadzona została nie do końca prawidłowo. Druga, że kapitan zbiegł z miejsca wypadku.

- Nie trzeba być żeglarzem, by wiedzieć, że po alarmie: „Człowiek za burtą" trzeba rzucić koło ratunkowe. Kapitan tego nie zrobił - zauważyła przewodnicząca składu sędziowskiego. - Poza tym nie wezwał na pomoc służb ratowniczych. Nie wykorzystał więc wszystkich możliwości ratowania tonącej kobiety. Akcja była więc niepełna i nieskuteczna.

Czy można jednak powiedzieć, że Edward P.-Z. uciekł z miejsca zdarzenia? Przecież podjął próbę wyciągnięcia na pokład Marty M., a kiedy mu się to nie udało przez godzinę lustrował powierzchnię wody w nadziei jej odnalezienia. Zdaniem sędzi tak. Zaniechanie poszukiwań, nie wezwanie służb ratowniczych, okłamywanie znajomych, że kobieta zeszła na ląd a następnie wyrzucenie rzeczy osobistych Marty M. do śmieci świadczą o tym, że oskarżony próbował uniknąć odpowiedzialności.

Oskarżony nie przyznał się do winy. W sądzie zapewniał, że akcję ratowniczą przeprowadził prawidłowo. Zgodził się jednak, że zawiódł zaufanie Marty.

- Nigdy nie zapomnę jej oczu tuż przed zniknięciem pod wodą - dodał.

Nawet obrońca, mec. Jakub Łysakowski, potępił zachowanie swojego klienta.

- Rozpatrując postępowanie Edwarda P.-Z. pod względem moralnym można powiedzieć, że było naganne - stwierdził. - Nie ma to jednak nic wspólnego z oceną prawno-karną czynu.

Zdaniem obrońcy, żaden z postawionych oskarżonemu zarzutów nie został dostatecznie udowodniony. Więcej. Ich postawienie przez prokuratora było niezasadne i, wręcz, niedopuszczalne. Adwokat wniósł o uniewinnienie.

Drugi z oskarżonych, Jacek T., został skazany na rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata próby i grzywnę w wysokości 2 tys. zł.

Przypomnijmy, że do tragedii doszło podczas rejsu po Zalewie Szczecińskim czterotonowym morskim jachtem „Astra". Było zimno, padał deszcz. Wiatr wiał z siłą 4-5 st. B. Akcja podjęta po wpadnięciu Marty M. do wody się nie powiodła. Kobieta utonęła. Żeglujący z nią mężczyźni po przypłynięciu do portu w Szczecinie wyrzucili na śmieci rzeczy koleżanki. Pytającym o Martę odpowiadali, że wysiadła w Stepnicy. Dopiero kilka dni później Jacek T. zgłosił policji o zaginięciu dziewczyny.


Leszek Wójcik